Złe przyzwyczajenia są gorsze niż brak przyzwyczajeń. Jeśli ktoś nie wie, co ma robić – nic to, wystarczy mu powiedzieć albo pokazać, a najlepiej jedno i drugie, i już będzie wiedział. Gorzej, jeśli komuś się tylko wydaje, że wie. A jeszcze gorzej, gdy tę złudną „wiedzę” ma przećwiczoną i solidnie utrwaloną. Wydaje mu się wtedy, że to jedyna możliwa metoda postępowania, a nawet jeśli jest niewygodna i nie do końca skuteczna, to widocznie takie jest życie i już.
Może to dotyczyć wielu spraw, na przykład stosowania automatyki w aparacie („Wprawdzie jak mi zdjęcie nie wyjdzie, to nie wiem co zrobić, ale to już trudno, bo większość mi jednak wychodzi”) albo… czegoś tak, wydawałoby się, banalnego, jak trzymanie aparatu. Aparaty bywają trzymane metodą „na dźwig” (lewa ręka trzyma za obiektyw od góry) albo „na zombie” (wiadomo jak; Live View bywa jednak zdradliwe). Jeszcze większe możliwości daje ustawienie portretowe, bo dochodzi pozycja na „idzie kominiarz po drabinie”: prawa ręka podpiera uchwyt aparatu od dołu, nadgarstek odgięty pod kątem 90 stopni, przedramię przyciśnięte do brzucha, głowa przekrzywiona, kadr też. Lewa ręka trzyma obiektyw tym razem od dołu, co wymaga splecenia przedramion. Stąd nazwa pozycji.
Kochani współfotografowie! Nie wykręcajcie sobie rąk. Od tego zdjęcia się robią nieostre. My je Wam wykręcimy, jak należy: lewa ręka jak do trzymania tacy, na tej tacy kładzie się aparat, a prawa tylko kieruje i wciska spust migawki oraz ewentualnie inne guziczki. A do zdjęć pionowych wystarczy obrócić aparat uchwytem do góry, nie trzeba przechylać własnego tułowia.
U góry wykręcone zdjęcie z dzisiejszej Volterry, na dole z wczorajszej Pistoi. Przy wykonywaniu tych ujęć żaden nadgarstek nie został uszkodzony.