Wszystko ma ze sobą ścisły związek. Dzisiaj jechaliśmy do kanionu Colca i jechaliśmy w górę. Do przodu jechaliśmy również, ale ruch do przodu nie robi takiego wrażenia, jak ruch w pionie. Na 3500 m n.p.m. było nieźle, na 4000 odkrywaliśmy, że chwila bezdechu przy wyzwalaniu migawki wymaga następnie 10 sekund dyszenia, na 4500 przestaliśmy żartować z chodzenia jak zombie, a z 4900 szybko zjechaliśmy na dół. Nocleg mamy na 3500, czyli prawie jak w domu.
Jesteśmy w tej części Peru, gdzie dookoła wznoszą się wulkany (jeden nawet trochę dymi), po łąkach hasają alpaki i wikunie, a za nimi czasem hasają pasterze, którzy muszą mieć gdzieś sprytnie ukryte butle tlenowe, bo przecież niemożliwe, żeby ktoś na tej wysokości biegał i to jeszcze niekiedy pod górkę.
Zwalczamy problemy metodami naturalnymi, czyli żując liście koki, jedząc cukierki i czekoladki z koką oraz pijąc herbatę z liści koki. Entuzjastów fantastycznych odlotów rozczaruję – trzeba zjeść jakieś 3,5 kilo liści koki, żeby wchłonąć 1 gram kokainy, a że liście koki do żucia są suche i bardzo lekkie, to nie jestem w stanie wyobrazić sobie zjedzenia tego w ilości 3,5 kilograma. Garstka wystarczy, żeby poczuć się krową, bo wygląda to jak liście i smakuje jak liście. Dodawana w śladowych ilościach lokalna substancja, która ma przyspieszyć wydzielanie z suchych liści soku, też nie poprawia smaku (tę substancję można zastąpić sodą oczyszczoną i pewnie będzie to równie apetyczne).
Jutro jedziemy sprawdzić, czy kondory naprawdę latają, czy też, jak podejrzewam, czołgają się i żebrzą o kokę.