Kiedy będziecie to czytać, my będziemy już w drodze do Berlina. A w hotelu w Berlinie – w odróżnieniu od większości hoteli w Maroku – internetu nie ma. To znaczy niby jest, ale nie działa – też inaczej niż w Maroku, gdzie jak jest, to działa. Zamiast więc podsumowania fotowyprawy będą reminiscencje.
W Tafraoute Adam zauważył, że wszyscy popadli w drzwiomanię. Miał rację, choć nie nastąpiło to ani dopiero w Tafraoute, ani nawet nie zaczęło się na tej fotowyprawie. Już dwa lata temu, na pierwszej fotowyprawie do Maroka drzwi były nieustający przebojem.
Drzwi, bramy, furtki – każda inna, każda zdobiona. Fantastyczne są drewniane, bo drewno się zsycha, tworzą się pęknięcia, rysy, uwydatniają się sęki. Te metalowe też są niezłe, zwłaszcza po paru latach, gdy farba częściowo odpadnie, a blacha pod nią zacznie rdzewieć.
To nie jest cepelia. Takie drzwi są zarówno w popularnych wśród turystów dzielnicach Marrakeszu i Essaouiry, jak i w górskich wioskach, gdzie prawie nikt nie zagląda. Te w rozwalających się ruinach niewiele różnią się od tych, broniących dostępu do odmalowanych willi z talerzami anten satelitarnych na dachu. Bramy do meczetów od wejść do sklepików i tawern różnią się wielkością i stanem farby, ale nie stylem.
Mam sporą kolekcję fotografii marokańskich drzwi. Ich ciepłe, żywe barwy oraz fantazyjne, eleganckie wzornictwo skutecznie niweluje depresyjny wpływ środkowoeuropejskiej listopadowej aury. Wydrukowane i powieszone na ścianie staną się drzwiami do afrykańskiego słońca.
Na jesienne chłody i mroki zimy zalecam marokańską drzwiomanię.