Zamiast zdjęć z placu Dżemaa el Fna, kolorowych suków czy fantastycznie zdobionej roślinnymi ornamentami medresy tym razem coś banalnego – o miejscu, gdzie spędzamy drugą z rzędu, ostatnią noc w Maroku. Jest to riad Jonan – nie hotel, tylko właśnie riad – bardzo tradycyjny marokański dom z patio, a ten nasz nawet z dwoma. Poza patio i pokojami dla gości pełno tu korytarzy, przejść, balkoników (wyłącznie wewnętrzne, zewnętrznego świata się nie ogląda), jest także mały basenem (rozmiaru jacuzzi) i taras na dachu. Wszystko to obłożone kolumnami, łukami, kanapami, fotelami, pufami, a ponadto wiszącą na ścianach bronią, instrumentami muzycznymi i naczynami kuchennymi.
Zdobione sufity i tradycyjne lampy (z nowoczesnymi żarówkami), rzeźbione drzwi oraz kręcone schody oczywiście included. Pokoje są równie stylowe i malownicze, a przynajmniej były, bo teraz są zagracone naszymi walizami, ciuchami i sprzętem fotograficznym, więc nie pokażę – zdjęcia wyłącznie z patio i korytarzy. Całość wygląda jak wyjęta z jednej z baśni z 1001 nocy i riad sam w sobie zasługuje na solidną sesję fotograficzną (która zresztą odbyła się dzisiaj po śniadaniu). Baśnie baśniami, tradycja tradycją, a bezprzewodowy internet, jak widać, hula jak dżin po pustyni.