Była stolica imperium Inków jest fantastyczna pod każdym względem. Kolonialne, zdobione kamienice obok imponujących solidnością spasowania inkaskich murów, kręte uliczki i hippisowsko-artystyczny klimat okolic rynku… A do tego trafiliśmy jeszcze na festyn – święto miasta. Parady dzieci w strojach ludowych, procesje niosące potężne figury Matki Boskiej, kolorowy tłum widzów, sprzedawcy wszystkiego i – last ale zdecydowanie not least – mnóstwo policjantów z mnóstwa różnych formacji, a każdy ubrany w inny mundur i inne nakrycie głowy. Jestem fanem peruwiańskiej policji we wszystkich jej setkach odmian i uniformów – pewnie będzie o tym kiedyś osobny wpis. Wszystko to gwarne i kolorowe, ale na luzie – bez zadęcia, bez nerwowości czy nachalności. Nawet przechodzenie przez tłum było łatwiejsze niż gdziekolwiek indziej. Policjanci z tak efektownych formacji jak „Esquadron Verde” czy „Special Operations” grzecznie gestami przesuwali widzów, a widzowie równie grzecznie się odsuwali.
W Cuzco zadomowiły się też różne duchowości alternatywne, z newage’owskimi na czele (były punkty usługowe stawiające tarota i wróżące z liści koki), po ulicach kręcili się hippisi pamiętający chyba pierwszy Woodstock, ale też osobnicy nieco przypominający derwiszy – jasne, to nie ta bajka, choć w sumie tutaj chyba każdy może mieć swoją bajkę. No i nie mogło zabraknąć prawdziwych Inków.