Range Mask w Lightroomie

Gdzie jest intuicja?

To dziwne, ale jakoś podejrzanie często jest tak, że rzeczy uproszczone okazują się w praktyce niesamowicie skomplikowane. Jakie rzeczy? Ano na przykład obsługa prostych aparatów, albo korzystanie z prostych programów do edycji zdjęć. Aparaty dla początkujących mają być łatwe w obsłudze, a jak wiadomo, początkujący gubią się w nadmiernej liczbie guziczków. Więc guziczków jest mało, i wszystko proste: jak chcesz zrobić zdjęcie, wciskasz ten, a jak coś zmienić w ustawieniach, to tamten. I już. Dopóki delikwent tak naprawdę chce tylko wycelować i wcisnąć, jest OK. Ale gdy mu się zachce kombinować, to przy każdym drobiazgu musi się przekopywać przez menu (obrazkowe, dla ułatwienia oczywiście) i to już przestaje być miłe, łatwe i przyjemne. A z pewnością przestaje być szybkie, w przeciwieństwie do dodatkowych guziczków na obudowie „poważniejszych” aparatów.

Z oprogramowaniem jest niestety podobnie. Lightroom to taki prosty program dopasowany do trybu pracy fotografów, w przeciwieństwie do strasznie skomplikowanego Photoshopa, prawda? Khem, jak by to powiedzieć… Dopóki użytkownik pozostaje przy Temperaturze, Ekspozycji i Nasyceniu, to może i tak. Ale jak przychodzi do bardziej indywidualnych zachcianek, można zatęsknić do starych, sprawdzonych i, no tak… intuicyjnych narzędzi Photoshopa. Albo do innych programów, niekoniecznie chwalących się, że są taką nowoczesną ciemnią fotograficzną.

Próbowaliście na przykład korzystać w Lightroomie z narzędzia Range Mask (Maska zakresu)? Bo ja tak. I pierwsze moje przemyślenia brzmiały: „Nie no, to nie działa”. Drugie przemyślenia: „Chyba jednak jakoś działa, ale nie mam pojęcia jak osiągnąć przewidywalny efekt”. Teraz już mam pojęcie, więc jeśli macie ochotę na maskowanie zakresów (albo żyłkę detektywistyczną), to na Fotezji możecie też takie pojęcie zyskać. W skrócie: Range Mask służy do automatycznego zaznaczania obiektów według zadanych kolorów albo jasności. Praktyczna rzecz (w zamyśle).

Range Mask w Lightroomie

Nadal natomiast nie mam bladego, gdzie była intuicja i czyja ona właściwie była, gdy to narzędzie projektowano. Ja bym sobie wyobrażała takie automatyczne zaznaczanie w ten sposób, że biorę zaznaczarkę i klikam (albo jeszcze lepiej: maluję) nią to, co ma być zaznaczone, a ona na bieżąco analizuje kolory i zamalowuje tylko te wybrane. Tak robi na przykład SNS-HDR i jest to superwygodne. Ba, nawet Photoshop ma coś takiego w postaci magicznej różdżki i pędzla szybkiego zaznaczania – wprawdzie nie tak wygodne jak SNS, ale działające logicznie. Ale fotograficzny z natury Lightroom (Classic, a jakże) o prostej obsłudze nie może tak tego robić. Tu trzeba najpierw użyć narzędzia do selektywnej edycji (filtr połówkowy, radialny, pędzel dopasowania), a dopiero potem w opcjach tego narzędzia pojawia się możliwość automatycznego zaznaczania. W dwóch rodzajach, z których każdy jest inaczej obsługiwany: kolor określa się klikając kroplomierzem, a jasność – suwając suwaczki. Co jest właściwie zaznaczone, to widać dopiero po przytrzymaniu klawisza Alt, z jednoczesnym przemieszczaniem suwaka. (Zgadnijcie, jak łapałam czarno-białe zrzuty tych zaznaczeń, mając jedną rękę na Alcie, a drugą na myszce). Jeśli się program uprze i zaznaczy za dużo albo za mało, to… masz pecha, użytkowniku. Oczywiście taką automatyczną selekcję można nadal zmieniać, ale tylko tym narzędziem, które było na początku wybrane. Jeśli był to pędzel dopasowań, to OK – mam pędzel, mogę nim coś zamalować. Ale jak malować gradientem? Mamy problem… I zaczynamy tęsknić do tych normalnych, skomplikowanych programów, które nie wymagają sięgania prawą ręką przez lewe ucho. Bo jednak, jeśli trzeba najpierw zaznaczyć dużo, żeby potem z tego dużo wybrać mało, to nie jest to intuicyjne.