Robi się ciepło, jakby trochę zielono – znak, że wiosenny sezon fotograficzny tuż tuż. W trakcie wypraw w poszukiwaniu kadru doskonałego często okazuje się, że najfajniejsze miejsca są za daleko, sprzęt za ciężki, a najlepsze światło znowu złośliwie wypadło w porze ulubionej kolacji. Inaczej mówiąc – o jakości zdjęć decyduje nie klasa używanego sprzętu czy umiejętności, ale to, czy kondycja pozwoli dotrzeć we właściwe miejsce, zanim Zew Kolacji skłoni nas do powrotu.
Rzadko się o tym mówi, ale wiele zdjęć powstało dlatego, że fotografowi się chciało ruszyć cztery litery z ciepłego fotela. Jeszcze rzadziej mówi się o tym, że dobrze jest mieć jakieś mięśnie do ruszania tych czterech liter. Jeśli nie jesteśmy zdeklarowanym fotografem studyjnym, warto dbać o kondycję. Także dlatego, że jeśli w końcu się gdzieś dowleczemy, to skrajne wyczerpanie nie idzie w parze z pomysłowością, świeżością spojrzenia i kreatywnością. Per aspera ad astra. W wolnym tłumaczeniu: trzeba się nachodzić, żeby ładnie gwiazdy sfotografować.
Spójrzmy też na problem z innej strony. Początkujący fotoamator marzy o lepszym sprzęcie. Złośliwość losu jednak sprawia, że lepszy sprzęt (profesjonalny aparat, jasne obiektywy) też więcej waży. Gdy więc ów miłośnik zdjęć na najwyższym poziomie dorobi się wymarzonego zestawu, to często nie bardzo już ma ochotę go nosić. Jednak jeśli weźmiemy się za siebie i zrzucimy tak z 5 kilo, to możemy spokojnie do plecaka dołożyć pięciokilowy obiektyw – czyli monstrum takie jak Canon EF 800 mm f/5.6 L – a obciążenie dla naszych nóg, kręgosłupa i płuc pozostanie niezmienne. Jeśli przy okazji tego zrzucania wyrobimy sobie jakieś mięśnie, to już obiektyw w ogóle staje się nieważki. Aż strach pomyśleć na jaki sprzęt stać (kondycyjnie) twardzieli, którzy zrzucą 10 kilo.
To jak? Ruszamy się?