Swanetia to kraj z bajki. Niby całkiem konkretny, będący mieszaniną średniowiecznej, klanowej tradycji, postradzieckiej tandety i szybkiej modernizacji oraz westernizacji, ale co i rusz trafia się na sceny, które wywołują odruch szczypania się i przecierania oczu. Ot, wszechobecne krowy, które są prawdopodobnie najbardziej wyluzowanymi krowami na świecie. Prawie trzeba je spychać z drogi zderzakiem, trąbiąc przy tym, bo na mniej intensywne sygnały nie reagują. Czasem nie reagują na nic i wówczas to samochody zjeżdżają na pobocze, by ominąć kontemplujące bydlę. Za to na widok fotografa rozkładającego statyw, taka krowa przychodzi zbaczyć co się dzieje.
W budach przy drogach, ale i przy głównych placach miast siedzą pomarszczone babuleńki, jak z rosyjskiej bajki, ale te w Swanetii sprzedają w plastikowych butelkach po wodzie mineralnej samogon. Sześć lari (12 złotych) za półtora litra bimbru.
Jeszcze dekadę temu Swanetia była też krainą z bajki o Alibabie i 40 rozbójnikach, z tym, że bez Alibaby, za to rozbójników było dużo więcej. Tę bajkę zakończyły jednak oddziały antyterrorystyczne przysłane przez prezydenta Saakaszwilego.
No i są jeszcze wieże – kamienne słupy, wznoszące się między domami miast, w wioskach, ale też czasem niespodziewanie przy drodze lub nad strumieniem. Najmłodsze z nich pochodzą z XVI wieku, najstarsze z IX wieku, choć oczywiście odnawiano je jeszcze długo po tym, jak przestano wznosić nowe. Te wieże dzisiaj są tym bardziej absurdalne i surrealistyczne, że solidnością i elegancją biją na głowę otaczające je byle jakie domki z dachami z blachy falistej, budynki znacznie nowsze i praktyczniejsze. Wieże nie są ani praktyczne, ani nowoczesne, ale to one nadają ton gruzińskiej prowincji, przenosząc ten postradziecki kraj nieco w stronę baśni z 1001 nocy.
Jak widać na obrazku, tematem dzisiejszych zajęć było użycie filtra szarego na strumieniach pomiędzy Uszguli a Mestią.