Ostatnio z coraz większą przyjemnością oglądam fotografie artysty, którego kadry krajobrazowe stopniowo pokazują coraz więcej pustki. Im bardziej pejzaż u niego znika, tym bardziej mi się podoba.
Bruce Percy to jeden z najlepszych (jeśli nie najlepszy) pejzażystów ostatniej dekady. Kiedyś podobał mi się przede wszystkim za mistrzostwo w operowaniu monochromatycznym kolorem. Zobaczcie jego Islandię 2012 czy Altiplano 2012 – pięknie dobrane barwy, często oparte na odcieniach jednego koloru, a przy tym kadry gęste od delikatnych faktur i rytmów. Jeśli przejrzymy jego galerie z kolejnych lat, widać jak na zdjęciach robi się coraz bardziej pusto. Zimowe kadry z islandzkiego Fjallabak bardziej przypominają delikatne szkice piórkiem niż fotografie, kadry z Hokkaido czarują pięknem prostoty, a brazylijski Lençóis Maranhenses urzeka subtelnością. Owszem, w 2018 roku nadal tworzy on galerie w stylu „ciężkiego Percy’ego”, z mocnym kontrastem, gęstymi fakturami i jednym dominującym kolorem, ale bardziej podoba mi się jego ewolucja w stronę krajobrazowego zen.
Japonia, Islandia, Brazylia, Boliwia – wszystko to miejsca bardzo egzotyczne, ale do tworzenia tak prostych, ascetycznych krajobrazów nie trzeba wcale egzotyki. Zresztą, jeśli poszukać innych zdjęć z tych krajów, to raczej nie znajdziecie takich kadrów. Takich Wysp Wielkanocnych raczej też łatwo nie znajdziecie. 🙂 Owszem, śnieg sprzyjał powstaniu wielu z tych fotografii, ale w przypadku serii z Lençóis Maranhenses głównym budulcem był nie śnieg, ale… piasek. Owszem, mgła i woda (morze, jezioro, kałuża) pomagają w znajdowaniu ascetycznych kompozycji. Fotografie powstają jednak w głowie fotografa, a nie są prostą rejestracją rzeczywistości. Trudno znaleźć coś, czego się nie szuka – jeśli nie wypatruje się prostoty i ascetyczności kompozycji, to nie będzie ich też na wykonanych zdjęciach.
Jeśli oba zdjęcia powyżej nie wyglądają jakby zrobił je Bruce Percy, to pewnie dlatego, że zrobiłem je ja. 🙂 U góry krater wulkanu, niżej pole lawy, oba z Islandii.