Pierwsza fotowyprawa na Wyspy Owcze za nami, za nami też wrażenia i decyzja, żeby wrócić na Fareje za rok. To niezwykłe miejsce, zamieszkane przez dość dziwnych ludzi – organizacja wyjazdu na Wyspy Owcze nie jest łatwa, ale widoki rekompensują wszelkie trudności.
Pogoda pod owcą
U nas za chłód i deszcz wini się psa, tam więc należałoby przerzucić winę na owcę. Muszę jednak przyznać, że mieliśmy szczęście co do pogody. Padało mało i rzadko, dopiero ostatniego dnia mieliśmy trochę więcej deszczu – ale też bez przesady. W najważniejszym momencie tego dnia, czyli podczas sesji na Kalsoy, chmury ciężko wisiały, ale nie padało z nich.
Najbardziej obawiałem się nie opadów, ale mgły. Mgła jest fajna i fotogeniczna, ale na Farejach bardzo często występuje w wersji „własne buty zobaczysz, jak się schylisz”. Nie ma wówczas widoku rozległych przestrzeni, panoram z klifów, niesamowitych zielonych zboczy. Na szczęście w ciągu tygodnia fotowyprawy czasem trafiały się niskie chmury, ale nie mgła.
Klify, skały, urwiska
Płaskie powierzchnie zdarzają się tutaj, ale nie są szczególnie częste. Za to pod względem liczby efektownych urwisk na kilometr kwadratowy Wyspy Owcze nie mają sobie równych. Do krawędzi urwisk można się zbliżać, ale nie trzeba – nawet z bezpiecznego dystansu przestrzeń robi wrażenie. Ostatnio zaczęły się też pojawiać ogrodzenia w co bardziej popularnych miejscach, ale nadal zabezpieczenia i barierki to rzadkość.
Na szczęście nie ma konieczności chodzenia blisko krawędzi urwisk. Trasy prowadzą w rozsądnej odległości od wszelkich miejsc, z których można spaść. Nieoficjalne ścieżki to inna para kaloszy – fotografia latarni na wyspie Kalsoy z tej perspektywy wymagała przejścia trzydziestu metrów ścieżką po dość wąskiej grani. Po obu stronach bajeczne widoki i mnóstwo przestrzeni! 🙂 Z pewnością nie była to trasa dla osób z lękiem wysokości, ale przy w miarę bezwietrznej pogodzie i zachowaniu ostrożności jest to do zrobienia dla każdego.
Prawdziwe wyzwanie przy zwiedzaniu Farejów to nie groźne klify, ale trawa i błoto. Gdzie tylko się dało podjeżdżaliśmy autobusem, ale czasem trzeba było trochę podejść – jak właśnie do tej latarni morskiej. Ścieżka, jak wiele tutaj, nie tylko prowadziła lekko pod górę, ale też trawersowała stok. Zarówno więc wchodząc, jak schodząc, trzeba było uważać, żeby nie poślizgnąć się na mokrej trawie i błocie. Do fotografowania Wysp Owczych nie jest potrzebna wysoka sprawność, ale zdrowe stawy nóg są zdecydowanie wskazane.
„Lubimy turystów. Najlepiej z ziemniaczkami”
Stosunek Farejczyków do turystów można określić jako ambiwalentny. Pieniądze przywożone przez turystów są mile widziane, ale zwiedzający łażący sobie po łąkach i depczący trawę to powód do awantur. Podobno zdarzały się mandaty za wejście na łąkę (nie u nas), widać też wyraźnie akcję grodzenia, płotowania i tabliczkowania. Jeśli kojarzycie takie ikoniczne fotografie z Saksun, na których widać kryte zieloną trawą domy z zatoką w tle, to… zapomnijcie. Raz, że wśród tradycyjnych budynków postawiono wysoką, nowoczesną chałupę, a dwa, że dokładnie zagrodzono łąki, z których takie ujęcia się robiło.
Problemy z Farejczykami to nie zawsze kwestia złego nastawienia, ale też tajemniczych problemów komunikacyjnych. Problemy komunikacyjne dlatego są tajemnicze, bo występują między samymi Farejczykami: właścicielka hotelu nie przekazuje ustaleń obsłudze, obsługa nie rozmawia z właścicielką, kierowca autobusu nie wie, co zostało uzgodnione z jego pracodawcą. Podobno wszyscy mieszkańcy Wysp Owczych, niezależnie od wieku, mnóstwo czasu spędzają w mediach społecznościowych (nasz kierowca każdą wolną chwilę spędzał na Instagramie, przeglądając zdjęcia… z Farejów), ale bezpośrednia komunikacja idzie im tak sobie.
Tymczasem na Wyspach Owczych trzeba ciągle ustalać i negocjować. Tematem negocjacji mogą być np. godziny otwarcia restauracji. Normalne godziny pracy: od 15 do 17. „Grupa chce przyjechać o 18? Będzie 19 osób? No dobrze, w drodze wyjątku…” Negocjacji wymagało też wejście do jedynego sklepu w Trollanes – wprawdzie miał być otwarty od 13 do 15, ale o 14 trzeba było grzecznie prosić właściciela, żeby pofatygował się za ladę i coś sprzedał. Trafiały się też mało sympatyczne sytuacje, gdy ktoś próbował nas naciągać, mimo wcześniejszych uzgodnień.
Pejzaż z maskonurami
Mimo trudności organizacyjnych Wyspy Owcze zdecydowanie warte są spędzenia na nich kilku dni. Oprócz fantastycznych pejzaży atutem jest bogactwo ptaków. Na wyspie Mykines w zasięgu wzroku ma się setki maskonurów, które tam są znacznie mniej płochliwe niż na Islandii. I o ile na Islandii maskonury się zdarzają, o tyle na Mykines trudno zrobić zdjęcie, na którym nie będzie tych ptaków. Powinno się tam umieścić ostrzeżenie dla fotografów: „Proszę nie czyścić matrycy, te plamki na zdjęciach to latające maskonury”.
Dodam jeszcze, że trafialiśmy na świetne posiłki, zwłaszcza obiady w hotelu w Gjogv były rewelacyjne.
Wracamy za rok, niedługo będziemy zapraszać na fotowyprawę (tu można się zapisać na priorytetowe informacje o naszych inicjatywach).