Kolejne dni na Santorini mają powtarzalny rytm, na który składają się trzy fazy.
Faza pierwsza: polowanie na słońce. Przed świtem, który tutaj mamy kilka minut po godzinie 6, najdzielniejsi z dzielnych czekają już na plaży przed hotelem na wschód słońca. Jest łatwo, bo na najlepsze miejsce na wschód słońca na całej Santorini mamy jakieś 200 metrów – tylko tam oprócz kamienistej plaży są jeszcze jakieś elementy do komponowania: dwa skaliste cyple i dwie mikrowyspy usypane z głazów. Tak komfortowych wschodów słońca na fotowyprawach jeszcze nie mieliśmy: pięć minut po zakończeniu sesji można być z powrotem w łóżku i dospać przed śniadaniem. A jeśli się nie uda wstać, to można spróbować następnego dnia. Oczywiście, nigdy nie ma gwarancji, że wschód będzie udany. Jak dotąd naprawdę dobry był jeden – ten powyżej.
Faza druga: wędrówka po miasteczkach na klifie. Codziennie wczesne popołudnie do wieczora spędzamy w innym miasteczku, aczkolwiek ponieważ są ich raptem cztery, więc w większości zdążymy być po dwa razy. Można tam szukać bajkowych widoczków, wypatrywać ciekawych detali i układów geometrycznych, albo też rozglądać się za scenkami rodzajowymi z udziałem turystów z całego świata. Można wreszcie iść na frappe (kawa na zimno) oraz dolmadesy (gołąbki z ryżu zawijane w liście winorośli) i tak dotrwać do zmierzchu, gdy zaczyna się faza trzecia.
Faza trzecia: czekanie na światło we wcześniej wybranym punkcie widokowym na Firę, Imerovigli, Firostefani czy Oię. Najpierw się stoi z obiektywem na zachód, czekając na zachód słońca (z tym bywa różnie), później można zmienić stanowisko, bo czeka się na zapalenie świateł przed domkami (to akurat gwarantowane codziennie). O godzinie 21 zwijamy statywy i wracamy na kolacje i wieczorne prezentacje zdobyczy oraz dyskusje. Później trochę snu i można przejść ponownie do fazy pierwszej…