Dzisiejszy dzień był kwintesencją losu fotografa w Szkocji: wiecznej pogoni za światłem. Światła nie ma, bo leje albo chmurzy się. Za chwilę światło niespodziewanie się pojawia, więc trzeba pędzić szukać pierwszego planu, omijać jakieś krzaki, wspinać się na górkę albo brnąć przez błota w stronę wybrzeża. Albo się zdąży, albo się nie zdąży. Jak się nie zdąży, to się czeka, aż znowu słońce raczy smagnąć smugą światła zamek, kamień, jesienny las lub odległą górę. Czeka się i czeka, chmury pędzą po niebie, zacznie padać, sytuacja zapowiada się beznadziejnie, więc nie warto czekać i trzeba iść dalej. Jak się odejdzie odpowiednio daleko od wszystkiego fotogenicznego, to słońce znowu wyskakuje, oświetla i trzeba pędzić i szukać miejsca do ustawienia statywu.
Do ostatniego promyka
Gdy pakowaliśmy bagaże do autobusu w Broadford, było pochmurno, ale sucho. Praktycznie całe 30 kilometrów do mostu łączącego Skye z główną częścią Wielkiej Brytanii lało tak, że ledwie drogę było widać. Zaraz jednak za mostem, tuż przed postojem przy Eilean Donan, padać przestało, choć rozchmurzyło się tylko trochę. Sam zamek był w cieniu, natomiast w jego tle pojawiły się podświetlone chmury. Gdy sesja zbliżała się do końca, nagle światło pojawiło się na samym zamku – co oczywiście oznaczało przedłużenie fotografowania do ostatniego promyka na murach.
Podobnie, choć w innej kolejności było przy zamku Stalker. Gdy jeszcze siedzieliśmy w autobusie, światło było na zamku. Gdy pędziliśmy w stronę wybrzeża – przeszło na góry. Gdy zeszliśmy na plażę, wróciło na chwilę na zamek – ale to jeszcze nie było optymalne miejsce do rozstawienia statywu, bo Stalker nie miał w tle najładniej oświetlonej góry. Gdy jednak dotarliśmy na koniec plaży, skąd zamek miał właściwe tło, słońce przestało świecić na zamek, chwilę później przestało świecić na góry, a wreszcie całkiem się schowało.
U góry Eilean Donan, niżej Stalker z drugą najładniejszą górą w tle.