Na Hebrydy Zewnętrzne popłynęliśmy promem przez Atlantyk. Gwoli ścisłości, to był bardzo mały kawałek Atlantyku, i na nasze szczęście – bardzo spokojny. Prądy i wiatry ułożyły się tak, że prom płynął jak po przysłowiowym stole. Ale na miejscu pogoda nie jest nudna, oj nie. Słońce, chmury, wiatr, a chwilami również deszcz urozmaicają nam plenery.
Stonehenge na Hebrydach
Poranek zaczęliśmy od odprawienia odpowiednich fotograficznych guseł przy lokalnym kręgu megalitycznym. Gusła z pewnością były odpowiednie, bo choć wcześniej świt się w ogóle nie zapowiadał, to już w ich trakcie pojawiły się kolory na chmurach, a potem do końca dnia mieliśmy na przemian chmurki i słoneczko, pięknie dynamiczne niebo i tylko czasem po parę kropel wody tu i ówdzie. Żeby nie było wątpliwości: fotograficzne obrzędy magiczne polegały na tym, żeby wokół megalitycznego kręgu menhirów ustawić krąg statywów z poprzyczepianymi do nich aparatami i robić zdjęcia. To naprawdę działa!
Atlantyk z wysoka i z niska
Resztę dnia spędziliśmy nad oceanem, podziwiając różne jego oblicza. Od płytkich błękitnych rozlewisk poprzecinanych łachami rudej trawy, poprzez czarne bazalty na złocistej plaży po skaliste klify, a na deser łuk skalny wśród rozbijających się fal – widzieliśmy wszystkie miejscowe odmiany wybrzeża.
Jutro jeszcze jeden plener na wybrzeżu, a potem żegnamy się z Hebrydami i wracamy promem na Skye.