Jeden plener w Kolmanskop to stanowczo za mało, więc po wczorajszej wieczornej sesji następnego dnia pojechaliśmy na poranną. Ku mojemu zdziwieniu, na wschodzie słońca był wschód słońca. To dość nietypowe dla tej okolicy, bo tutaj z rana przeważnie są solidne mgły od oceanu.
Po śniadaniu pożegnaliśmy hotel i ruszyliśmy na północ. Na chwilę zatrzymaliśmy się przy stadzie dzikich koni. Kiedyś było ich kilka setek, po kilku latach suszy zostało ich kilkadziesiąt. Mają tu stale zasilane oczko wodne, więc może ich liczba przestanie maleć. Jest kilka teorii skąd się tu wzięły. Jedna mówi, że uciekły z pokonanych w 1915 roku wojsk niemieckich. Inna – że uciekły ze zwycięskich w tymże roku wojsk RPA. Jest też wersja, że wydostały się ze statku, który się rozbił blisko wybrzeża. Żyją tu przez ponad 100 lat i wygląda, że dostosowały się do miejscowego klimatu.
Mieliśmy przed sobą szutrową drogę i spory dystans do przejechania. Trudno jednak powiedzieć jaki, bo najpierw był znak „Sesriem 345 km”, a jakieś 50 kilometrów dalej – „Sesriem 220 km”. Pierwsza informacja z pewnością nie była prawdziwa, druga był nieco bardziej prawdopodobna. Mniej więcej w połowie tej trasy jednocześnie strzeliły dwie opony. Nie jest to jakieś wyjątkowe zdarzenie. Kilka minut wcześniej minęliśmy się z samochodem, który z tyłu miał przypięte koło w kształcie dalekim od okrągłego. Mieliśmy dwa koła zapasowe – podobno tutaj to rozsądne minimum. Nie mieliśmy natomiast zasięgu telefonów, więc po zmianie kół (nasz kierowca poradził sobie z tym szybko i sprawnie), trzymaliśmy kciuki, żeby to był ostatni ostry kamień na dzisiaj.
W czasie czekania grupa poświęciła czas na ćwiczenia z fotografii krajobrazowej. Namibia ma tę zaletę, że nawet awaria w środku zupełnego pustkowia gwarantuje ciekawe pejzaże.
Z trudem bo z trudem, w ostatniej chwili zdążyliśmy jednak na wieczorny plener wśród wydm Sesriem. Nie do końca w tym miejscu, gdzie planowaliśmy, ale dobrze, że blisko czekającego na nas noclegu.