Kolejny etap naszej fotowyprawy do Namibii to bliskie spotkanie z pustynią Namib. Dwie noce spędziliśmy tym razem pod namiotami zamiast w lodge’ach. Namioty są przestronne, rozstawia i zwija je obsługa, która też przygotowuje dla nas posiłki podczas tych polowych noclegów. Komfort nieco niższy niż zwykle, ale to cena za to, żeby móc o wschodzie słońca rozstawić statywy w Deadvlei czy pod wydmą 40.
Wyścig po światło
Gdybyśmy mieszkali wygodniej, ale dalej, w takich miejscach moglibyśmy być co najmniej godzinę później. A godzina robi sporą różnicę. Ba, nawet 5 minut potrafi zrobić różnicę. Wiedząc o tym, do słynnego Martwego Lasu (Deadvlei to dosłownie martwe bagna, ale wszyscy kojarzą to miejsce ze skamieniałymi akacjami) ruszyliśmy o 6.05. O tej godzinie wsiedliśmy do samochodów, które ustawiły się w kolejce do wyjazdu z campu. Bramy dla mieszkających na terenie parku narodowego (czyli nas) otwierają tu o 6.30, a dla tych spoza parku – o 7.30. Przy bramie byliśmy pierwsi, za nami rosła kolejka samochodów. Z bramy ruszyliśmy niemal z piskiem opon – jechaliśmy z maksymalną dozwoloną prędkością. Po kilku minutach wyprzedziły nas dwa samochody. Gdy skończył się asfalt i zaczęła jazda po piasku, nasi kierowcy odzyskali prowadzenie. Wyścig do Deadvlei wygraliśmy drużynowo, a indywidualnie pierwsze miejsce miał Adam, które ostatnie kilkaset metrów marszu po wydmach pokonał w imponującym tempie.
Po co właściwie było się tak spieszyć? Po pierwsze, żeby zdążyć na moment, gdy całość skryta jest jeszcze w cieniu przedświtu. Po drugie – aby takie widoki mieć choć na chwilę tylko dla siebie. Wrażenia towarzyszące oglądaniu pustego Deadvlei w pierwszym świetle dnia to jedna korzyść, ale nie mniej wymierna jest możliwość swobodnego kadrowania, bez przejmowania się spacerującymi turystami. Z tym ostatnim było gorzej niż w poprzednich, covidowych latach, ale nadal całkiem nieźle. Przez pierwsze pół godziny wśród 600-letnich akacji było prawie całkiem pusto, później zaczęły się pojawiać grupki turystów, ale nadal wystarczyło chwilę poczekać, by w wybranym kadrze nikogo nie było.
Fotografujący nie byli problemem – raz, że wprawdzie wolno, ale jednak wędrowali, dwa – że skupieni nad statywami dodawali skali i wagi nieziemskiemu pejzażowi. Znacznie gorzej było z gadułami, których grupki się pojawiały coraz liczniej w miarę jak słońce się wznosiło. Na szczęście gdy słońce sięga już samych pni, dobry czas na fotografowanie i tak się kończy. Ten krajobraz potrzebuje cieni – na wydmach lub tylko na pniach drzew, dzięki czemu barwy stają się intensywniejsze, a kształty wyrazistsze. Godzina 9.30 to dobry moment, by wracać na śniadanie.
Spacery pod wydmami
Oprócz sesji w Deadvlei mieliśmy jeszcze kilka plenerów wśród wydm. Jeden zachód słońca spędziliśmy przy słynnej Wydmie 45. Tym razem połowa grupy weszła na jej szczyt, reszta fotografowała z dołu. Wejście wymaga nieco wysiłku, ale też lepiej nie mieć lęku wysokości, bo spaceruje się piaszczystą granią, mając po obu stronach ostro nachylone stoki.
Widok jednak wart jest poświęceń – można ze sporej wysokości podziwiać i fotografować linie okolicznych diun, a także zobaczyć niewidoczne z dołu wzory na piasku, przypominające kształtem islandzkie rzeki warkoczowe. Jest to jedyna legalna forma uzyskania takiej perspektywy, bo latanie dronem w parku narodowym jest zabronione. Co oczywiście nie znaczy, że nikt nie próbuje latać. Niektórzy latają i gubią drony, inni je znajdują… 🙂
Pustynne ćwiczenia z perspektywy
O ile ptasia perspektywa jest dozwolona tylko w kilku miejscach (bo tylko na kilka wydm wolno wchodzić), o tyle inne operacje z perspektywą są łatwe. Wystarczy przejść kilkadziesiąt metrów, a linie dalszych i bliższych wydm przesuwają się, odległe drzewko rośnie, a psujące elegancję układu krzaczki znikają z wizjera.
Tym razem mieliśmy jeszcze jednego sprzymierzeńca w kształtowaniu perspektywy – wiatr. Choć nieco utrudniał fotografowanie (zwłaszcza dłuższymi ogniskowymi ze statywu), to jednocześnie dodawał przestrzenności, ukrywając dalsze obiekty w pyle.
Szczególnie ładnie to było widać podczas jednego z plenerów przy mało popularnej i trudniej dostępnej wydmie, u stóp której rosły akacje podobne do tych z Deadvlei. Wydmy fotografowaliśmy także nad brzegiem Atlantyku, w miejscu gdzie fale oceanu atakują podstawy ponadstumetrowych piaszczystych wzniesień. W następnych dniach zmieniamy scenerie – będzie inaczej, ale nie mniej malowniczo.