Ruszyliśmy szukać dzisiaj jakiegoś zaginionego miasta. Nie wiadomo, kto je zgubił, ale z zebranych informacji wynika, że mieli z tym coś wspólnego Pictowie, którzy zgrywali Macho. Wstępne oględziny potwierdziły, że ostatni użytkownik musiał faktycznie mieć jakiś problem, bo stan techniczny miasta nie był najlepszy. Pogodę zresztą też trudno było nazwać pogodną, co jakoś wyjaśniało, jak doszło do zaginięcia miasta.
Wstępne próby identyfikacji miasta wskazywały na Angkor Wat lub kopuły indyjskiego Taj Mahal. Upewniliśmy się jednak, że nikt nie zgłaszał zaginięcia tych dwóch lokacji, więc tutaj musi chodzić o coś innego. Dalsze eksploracje stały się bardziej efektywne, gdy pogoda się poprawiła. No i znaleźliśmy zaginione miasto! Oto Machu Picchu!
Wizyta w Machu Picchu to doświadczenie jedyne w swoim rodzaju – całkiem niezależnie od urody inkaskich ruin. Już kilka minut po godzinie piątej rano ustawiliśmy się w… długiej kolejce czekającej na autobus. Jeśli ktoś pamięta kolejki w czasach PRL-u, to i tak byłby pod wrażeniem tej kolejki – solidne kilkaset metrów. Nie przypuszczałem, że w jednym miejscu może spotkać się tylu fanów wschodów słońca. Na szczęście gdy autobusy ruszyły, to całym stadem – podjeżdżały jeden za drugim i kolejkę udało się dość sprawnie rozładować.
Kolejka kolejką, ale najpierw trzeba kupić bilety – i na autobus, i do Machu Picchu. Ten drugi lepiej jest kupić z wyprzedzeniem, bo ilość odwiedzających jest limitowana. Ciekawie kupuje się też bilety na autobus, który w ciągu nieco ponad kwadransa wwozi do położonego na sporej skale inkaskiego miasta. Przy zakupie biletów trzeba okazać paszport i dane z paszportu są wprowadzane na biletach – czyli są one nie tylko imienne, ale też wymagają legitymowania się, bo przed wpuszczeniem do autobusu sprawdzany jest nie tylko bilet, ale też paszport. Bilet wstępu na teren wykopalisk archeologicznych oczywiście również jest imienny i także wymaga okazania paszportu.
Kolejną ciekawostką, zdecydowanie mniej przyjemną, jest zakaz wnoszenia statywów. Prawie cała nasza grupa została zmuszona do oddania trójnogów do przechowalni bagażu. Wyjątkiem były dwie sprytne osoby, które ukryły swoje statywy przed cerberami kontrolującymi wchodzących. Jest jednak wątpliwe, czy dałoby się ich użyć w trakcie pierwszych kilku godzin zwiedzania, bo teren Machu Picchu, choć bardzo rozległy, jest naszpikowany pracownikami pilnującymi, aby turyści ani na krok nie zbaczali z wyznaczonych ścieżek. Co ciekawe, po godzinie 14 robi się pustawo – znika nie tylko większość zwiedzających, ale też mniej widoczni są „dozorcy”, z przechowalni bagażu można odebrać statywy i spokojnie rozstawić je.
O ile na wschód słońca czeka zaskakująco dużo ludzi (a wśród nich niewielu jest fotografów – zdecydowana większość tworzy wyłącznie selfie na tle), a od 10 rano do godziny 13 zwiedzających jest naprawdę dużo, to już wczesnym popołudniem robi się zaskakująco pustawo. Zresztą nawet w godzinach szczytu da się znaleźć miejsca zupełnie bezludne, bo turyści mają silny instynkt stadny i wędrują grupami po najpopularniejszych ścieżkach. Machu Picchu jest naprawdę rozległe i bez problemu da się unikać tłumów. Nie jestem przekonany, że w ciągu dzisiejszych 10-godzinnych eksploracji (z godzinną przerwą) udało mi się dotrzeć we wszystkie zakątki.
Na terenie samych wykopalisk nie ma ani baru czy restauracji, ani nawet toalety. Wszystko to jest natomiast dostępne przed brama wejściową. Na szczęście na jednym bilecie można dwukrotnie opuścić teren wykopalisk, odpocząć i wrócić do zwiedzania. Oczywiście przy ponownym wejściu sprawdzany jest zarówno bilet, jak i paszport.
Przerwy warto sobie robić, zwłaszcza jeśli trafi się słoneczny dzień, bo na terenie Machu Picchu praktycznie nie ma miejsc ocienionych. Nam się dzisiaj trafił mglisto-mżawkowy poranek, a później słońce było przesłaniane przez cumulusy, co ułatwiło przetrwanie tego… zimowego i momentami gorącego dnia.
Jutro drugi dzień fotografowania Machu Picchu, przed świtem znowu ustawimy się w kolejce do autobusów.