Podróż na jedną z najbliższych fotowypraw okazała się podróżą najdłuższą. Lofoty nie są daleko, bliżej niż Islandia czy Hiszpania, że nie wspomnę o Jordanii, Peru czy Etiopii. A jak się okazało, podróż na Lofoty okazała się rekordowo długa.
Samolot-nielot
Plan był dobry – wylot z Warszawy mieliśmy przed 9 rano, a na lotnisku w Leknes mieliśmy być koło 18. Jak na transport na mocno lokalne lotnisko, to czas był niezły. Zwłaszcza że przesiadek było sporo: z Warszawy do Kopenhagi, stamtąd do Trondheim, później do Bodo i wreszcie na Leknes. Do Trondheim wszystko szło dobrze. W Trondheim przez duże okno terminalu mogliśmy oglądać, jak mechanicy grzebią w samolocie, którym mieliśmy lecieć. Czas odlotu nadszedł i poszedł, a oni nadal grzebali. Z półtoragodzinnym opóźnieniem wystartowaliśmy. Na pokład wsiadł też mechanik, który reperował samolot. Po krótkim przelocie wylądowaliśmy w Bronnoisund (międzylądowanie zgodne z planem), skąd po kilkuminutowej przerwie zaczęliśmy kołować na pas, by… wrócić pod terminal. Utknęliśmy na godzinę, w czasie której mechanicy znowu grzebali w skrzydle. Wreszcie udało się wystartować i dolecieć do Bodo. Nasz samolot do Leknes dawno już odleciał, ale był jeszcze jeden tego dnia – niestety, bez wolnych miejsc. Zamiast do samolotu zostaliśmy zawiezieni do hotelu w Bodo, gdzie spędziliśmy noc. Do Leknes dolecieliśmy pierwszym samolotem następnego dnia.
Witamy Lofoty
Remontowanie samolotu w trakcie przelotu wydłużyło nam podróż, ale nie skomplikowało programu fotowyprawy. Poprzedni dzień zakończyliśmy kolacją na koszt hotelu, zamiast samodzielnym pichceniem, a dzisiaj ruszyliśmy na pierwszy plener z lotniska, a nie z lodge’y w Sorvagen. Powyżej zdjęcia z pierwszego dnia: popołudnie na plaży Uttakleiv i zachód słońca nad Lofotami.