Dwa dni w Petrze to rozsądne minimum, żeby zdążyć ochłonąć z wrażenia, jakie robią fantastyczne barwy skał, architektoniczne wspaniałości i niezwykła geologia.
Plener nasz jest ogromny
Petra jest olbrzymia. Większość turystów dociera tylko do Skarbca i zawraca (po co tracić cały dzień na jakąś Petrę, skoro da się jeszcze wcisnąć w program ze trzy atrakcje?). Od Skarbca jednak Petra dopiero się zaczyna, a ciągnie daleko i szeroko. Można minąć rzymski amfiteatr, świątynię i po (ponoć) 900 stopniach wspiąć się ścieżką przez góry do tzw. „Klasztoru” (który z klasztorem ma tyle samo wspólnego, co Skarbiec ze skarbcem). Można drogą przez góry obejść całą Petrę i wspiąć się nad Skarbiec. Można iść wzdłuż Grobowców Królewskich do „łososiowych” skał i Grobowca Sextiusa. Każda z tych tras to co najmniej kilka godzin, które dla fotografa rosną do nieskończoności. Już naprzeciw amfiteatru, wśród płytkich jaskiń można utknąć na kilka godzin, fotografując bajecznie kolorowe skały. Jeśli uda się stamtąd wyrwać, to kilka kroków dalej zaczynają się fasady grobowców, które sprawiają wrażenie stapiania się i rozpływania w różnobarwnych skałach.
Listopad to dobry miesiąc
Dobrze, że jest listopad. Temperatury są takie, że bez roztapiania się można fotografować od świtu od zmroku (choć na południowe godziny i tak warto zrobić sobie przerwę w jednym z barów i zregenerować siły świeżo wyciskanym sokiem z granatów). Zachód słońca o 16.30 pozwala spokojnie wyjść z otwartej do 17 Petry już po zachodzie – zwłaszcza że godzina zamknięcia jest dość umowna i nikt nie jest poganiany.
Na górze fasada grobowca Sextiusa, niżej okno jednej z jaskiń mieszkalnych, a na dole półkolumny jednego z Grobowców Królewskich.