W Limie nigdy nie pada deszcz. Przez prawie pół roku na porządku dziennym jest za to garua – stan między mgłą a lekkim kapuśniaczkiem. Garua przywitała nas po przylocie, późnym wieczorem, była także następnego dnia rano. W południe jednak się przejaśniło, widać było nawet trochę błękitu, a temperatura przekroczyła 20 stopni.
Po 12 godzinach lotu (i godzinie czekania na start z Amsterdamu) dotarliśmy na drugą półkulę, a nawet na dwie półkule: południową i zachodnią jednocześnie. Lima to dopiero rozgrzewka, ale już jest ciekawie. Jak na 9-milionową metropolię jest niemal prowincjonalna i… pustawa. Nie można powiedzieć, żeby główny plac w historycznym centrum był bezludny, ale tłumów także tu nie ma. Na wieczornym pokazie największego ponoć na świecie kompleksu fontann też nie trzeba się było wcale przeciskać, a nawet była spora swoboda w doborze miejsca do ustawienia statywu. Do tego większość zwiedzających to miejscowe nastolatki, robiące sobie selfie parami i w grupach na tle podświetlonych fontann. Dość zaskakujące jak na stolicę państwa, stanowiącego jedną wielką atrakcję turystyczną. Ciekaw jestem, czy w następnych dniach utrzyma się to wrażenie, że Peru to miejsce nadal czekające na odkrycie.
Sporo tu poloników. W ten weekend odbędą się wybory prezydenckie, gdzie według sondaży największe szanse ma kandydat o swojskim nazwisku Kuczyński (i mniej swojskich imionach Pedro Pablo). Większość budynków na centralnym placu projektował Ryszard de Jaxa-Małachowski, a linie kolejowe budował w XIX wieku Ernest Malinowski. Oprócz Polaków w zabudowie historycznej widać udział ducha Gaudiego – jego samego tu wprawdzie nie było, ale duch z pewnością inspirował architektów. Powiew secesji też wyraźnie pokonał Atlantyk, co widać np. na suficie byłego dworca kolejowego, który obecnie pełni funkcję biblioteki.
Oprócz kolonialnej architektury wiele radości czeka miłośników mundurów i ich nosicieli. Pierwsze wrażenie po krótkim nawet spacerze ulicami: szykuje się wojna, trwają przygotowania do inwazji terrorystów? Ale jednak nic z tego: mnóstwo patroli i posterunków, żołnierze i policjanci w różnorodnych mundurach i z długą bronią to raczej lokalny koloryt niż objaw nerwowości władz. Nie wiąże się to z żadnymi kontrolami, legitymowaniem ani nawet dezorganizacją ruchu samochodów (żeby próbowali go usprawnić, też raczej nie można powiedzieć). Jedyną konkretną działalnością umundurowanych i uzbrojonych, którą dało się zaobserwować, jest pilnowanie, aby turyści nie przeszkadzali za bardzo paradnej warcie wystawionej przed pałacem prezydenckim.