Całkiem niechcący udało się Steve’owi McCurry’emu wywołać ogólnoświatową dyskusję na temat granic fotografii. O tym, jak mu się to udało, pisałem w postpostscriptum poprzedniego wpisu (istotne jest też postpostpostpostscriptum 🙂 z odesłaniem do Time’a, gdzie McCurry przyznaje, że fotoreporterem był dawno, ale przestał i reguły oraz ograniczenia reporterskie go już nie dotyczą. Dyskusja sprowadza się do dwóch stanowisk. Pierwsze: nie wolno McCurry’emu fotoszopować, a jak był reporterem, to ma nim zostać na zawsze. I drugie stanowisko: robi piękne zdjęcia i nieważne, jak je robi. Trafia się jeszcze bardziej radykalna postawa: fotoszopowanie takie, jakie popełnił McCurry, na zawsze wyłącza z grona fotografów, a to, co oglądamy na jego zdjęciach, to już żadną miarą nie jest fotografia, ale grafika, zapewne komputerowa.
Zostawię kwestię, czy wolno McCurry’emu przestać być reporterem. Niech się McCurry martwi, co mu wolno. 🙂 Ciekawsze jest stanowisko osób wywodzących się z fotografii prasowej, jakoby reguły obowiązujące w fotoreportażu obowiązywały w całej fotografii, a kto się ich nie trzyma, ten fotografem nie jest. Dyskusja, czy fotografia jest dokumentacją, czy kreacją, sięga początków tej sztuki. Fotografia jako dokumentacja jednak zawsze była mocno umowna, a realizm fotograficzny właśnie bardziej fotograficzny niż realistyczny, bo najpierw ograniczenia techniczne, a później narzędzia pozwalały tworzyć obrazy, które z naszym postrzeganiem świata niewiele mają wspólnego. Zdjęcia czarno-białe są naturalne tylko dla osób z bardzo rzadkimi uszkodzeniami neurologicznymi. Długie czasy ekspozycji (ale też rejestracja szybkiego ruchu bardzo krótkim otwarciem migawki) to też świat, którego w żaden sposób oczami nie zobaczymy. Płytka głębia ostrości jest zabiegiem nienaturalnym, acz jak najbardziej akceptowalnym nawet w najbardziej rygorystycznym fotoreportażu. Podobnie jak zabiegi z ławą optyczną w aparatach wielkoformatowych (co w węższym zakresie można uzyskać obiektywami tilt-shift) pozwalają z głębią ostrości wyczyniać rzeczy przedziwne. Z realizmem to wszystko ma niewiele wspólnego, ale mieści się w tradycji, więc zawsze jest dopuszczalne. Ukryć tło cudami płytkiej głębi ostrości, zniknąć idących ludzi kilkuminutową ekspozycją, pozbyć się pstrokatych kolorów konwersją do czerni i bieli – sam realizm i wierność dokumentu. Ale wyklonować leżącego w rogu kadru peta – straszliwe oszustwo i natychmiastowa eksmisja z grona fotografów.
Jak tak eksmitujemy z fotografii, to należałoby zacząć od wyrzucenia piktorialistów, z tak uznanymi postaciami, jak Edward Steichen, Alfred Stieglitz i Edward Weston na czele. Ulubione techniki piktorialistów, czyli guma arabska i bromolej, praktycznie gwarantowały, że nie da się uzyskać dwóch takich samych odbitek z jednego negatywu, jakby się ktoś nie starał. Piktorialiści po to pracowicie odchodzili od realizmu, żeby fotografia mogła zostać uznana za dzieło sztuki – czyli efekt kreacji, a nie mechanicznej rejestracji.
Dalej wyrzucamy Ansela Adamsa. Z piktorialistami było mu zupełnie nie po drodze i jako członek grupy f/64 odrzucał piktorialistyczne „maziaje”, ale i tak nie ma szans na utrzymanie się w gronie prawdziwych fotografów, bo popełniał wszystkie grzechy fotoszopowe na ponad pół wieku przed pierwszym Photoshopem. Klonowanie, selektywne rozjaśnianie i przyciemnianie, łączenie kadrów i wszystko, co się dzisiaj da zrobić z fotografią cyfrową, Ansel Adams robił w czasach analogowych. Nie dość, że to wszystko robił, to jeszcze pisał o tym książki (m.in. słynna „The Print”), w których uczył i promował te techniki.
Dalej wylatują portreciści, fotografowie reklamowi i komercyjni, gdzie nie tłumaczy się z retuszowania, tylko z braku retuszu. Kilka lat temu miałem przyjemność poznać Douglasa Kirklanda – „fotografa gwiazd”. Podczas bardzo interesującego seminarium wyjaśniał, co i dlaczego na swoich fotografiach poprawiał, a przez myśl by mu nie przeszło, że powinien za to przepraszać. Jeśli przyjeżdżał na zlecenie zrobić portret hollywoodzkiej aktorce nad basenem przed jej willą, a nad tą willą biegły druty telefoniczne, to było oczywiste, że z tymi drutami trzeba coś zrobić. Dynamit nie wchodził w grę, więc… Inna aktorka zażyczyła sobie mieć znacznie bujniejsze włosy niż dostała od natury. Wizażystka doczepiała jej pasemka, ale efekt nadal nie był satysfakcjonujący, więc Kirkland wzbogacił jej fryzurę cyfrowo. Portrecistów generalnie żegnamy.
Z wieloma współczesnymi pejzażystami też będziemy musieli się rozstać. Art Wolfe przyznał, że na potrzeby albumu „Migrations” doklonowywał zwierzęta tam, gdzie w stadzie były dziury. Z pewnością nie uchowa się Bruce Percy. Nie wiem, czy nie przyjdzie się rozstać z Michaelem Kenną, którego prace są tyleż piękne, co mało realistyczne.
Pusto się zaczyna robić w fotografii, więc może starczy tej eliminacji.
Właściwie w sporze z ortodoksyjnymi realistami wystarczyłoby odesłać do piktorialistów, dla których sztuka i kreacja zaczynała się dopiero, gdy wychodziło się poza mechaniczną dokumentację. A dalej każdy sobie sam odpowiada, ku której z tych dwóch dróg bardziej go ciągnie. Tylko po co się zaperzać, że wyłącznie moja droga jest prawdziwą fotografią?
Oba zdjęcia z Umbrii.