Ostatnie plenery za nami, fotowyprawa do Bretanii kończy się nieuchronnie, czas na podsumowanie. Do Bretanii będziemy wracać, do fotografii z Bretanii też, bo w relacji możemy pokazać tylko niewielką część miejsc, które fotografowaliśmy. Wczoraj zresztą relacji nie było, bo byliśmy zarobieni za sprawą covidowych zmian w przepisach, więc dzisiaj nadrabiamy sprawozdawczość fotowyprawową.
Kraina łagodnego lata
Co nas najbardziej zaskoczyło w Bretanii, to pogoda. Kraina znana ze sztormów i olbrzymich fal, silnych wiatrów i pędzących po niebie chmur rozpieszczała nas łagodną, letnią pogodą. Padało raz (w nocy), trochę wiało na dwóch plenerach, a fale trafiły się tylko w Saint Malo (dowód niżej). Poza tym było cieplutko, słonecznie, prawie bezchmurnie – jak w jakiejś Toskanii. Poranne plenery, których tu mieliśmy sporo, były więc znacznie mniej wymagające niż można się było spodziewać. Czy to wyjątkowy wrzesień, czy stała tendencja, będąca efektem ocieplenia klimatu – przekonamy się za rok.
Powyżej fotografia słynnego opactwa na wyspie Mont Saint Michel o wschodzie słońca. Do takiego kadru, oprócz wczesnego przyjazdu, trzeba wybrać dzień, gdy o świcie jest przypływ. I lepiej wybrać miesiąc, gdy pływy są duże. Na zdjęciu widać pomost, którym da się dojść (lub dojechać busem) do samego opactwa nawet podczas największego przypływu. Jeśli widzieliście zdjęcia, na których Mont Saint Michel jest wyspą odciętą przez morze, to… zapomnijcie. Dawna, zalewana wodą grobla została kilka lat temu zastąpiona przez wysoki most.
Co się tu jada
W relacji pokazywaliśmy głównie fotografie z fantastycznych bretońskich pejzaży, ale odwiedzaliśmy i fotografowaliśmy też miasteczka. W centrum takich małych miasteczek mieliśmy zresztą hotele, dzięki czemu łatwiej było robić wieczorne zdjęcia, ale też skosztować miejscowej kuchni. Sztandarowe danie Bretończyków (po bretońsku mówią na siebie Breiz) to naleśniki, występujące w dwóch odmianach: słodkiej i słonej, oraz dwóch rodzajach ciasta: normalnym i gryczanym. Gryka to w wolnym tłumaczeniu „czarne zboże”, a odmiany naleśników to crepes (u nas: krepy) oraz gallettes (galety, jakżeby inaczej). Naleśnikarni mają tu chyba więcej na kilometr kwadratowy niż jest pizzerii we Włoszech. Gdyby się komuś krepy znudziły, to są jeszcze mule (oficjalna polska nazwa: omułki), podawane z przeróżnymi sosami. Mularni jest tylko trochę mniej niż krepiarni. Poza tym występuje w bretońskich restauracjach, jako dania lokalne, cała typowa nadmorska mieszanka: ryby i różne owoce morza. W przeciwieństwie do większości Francuzów, Bretończycy lubią nieprzetworzone lub mało przetworzone warzywa, więc może się okazać, że na talerzu jest naprawdę kolorowo i chrupko – mimo że menu tego nie wyszczególnia.
Powrót trzykrotnie przełożony
Wspomniałem wyżej, że antycovidowe przepisy przysporzyły nam trochę roboty. W trakcie naszej fotowyprawy Francja trafiła na listę kierunków objętych zakazem bezpośrednich lotów do Polski. Oznaczało to, że nasz lot z Paryża do Warszawy nie mógł się odbyć. Najpierw więc dwojgu uczestnikom zmieniliśmy bilety na lot Paryż – Praga, a następna dwójka miała lecieć z Paryża do Warszawy z przesiadką w Amsterdamie. Zakaz obejmuje bowiem loty bezpośrednie, natomiast przesiadki są OK. Dozwolone są zresztą też czartery (jak wiadomo, wirus lata wyłącznie samolotami rejsowymi), podobnie jak podróże z i do Francji samochodami, autobusami i pociągami. W międzyczasie okazało się, że są miejsca na bezpośredni samolot z Paryża do Warszawy – tzw. „lot do domu” realizowany przez LOT. Odwołaliśmy więc poprzekładane bilety i cała grupa wraca jednak bezpośrednim lotem z Francji do Polski. Wyszło więc na to samo, co było planowane, ale zamiast zacovidowanym samolotem Air France, lecimy zdrowym LOT-em. A gratis mamy parę godzin siedzenia na telefonie, żeby się dodzwonić do linii lotniczych, przełożyć bilety, a później je odwołać.
Powyżej zamek w Fougeres, który nie ma nic wspólnego z całym zamieszaniem.
Francja w czasach zarazy
Jak nam się podróżowało po Francji w czasach koronawirusa? Większość czasu spędzaliśmy w bezludnych pejzażach lub małych miasteczkach. Największym miastem, w którym byliśmy, było Rennes, z którego pochodzi fotografia powyżej. Jak widać kwestia pionów w architekturze nie jest specjalnie istotna. Tego typu kamieniczek w Bretanii jest sporo, także w Dinan, gdzie nocowaliśmy przez połowę fotowyprawy, czy wiosce Saint Suliac.
Wracając do raportu z zarazy – Francuzi są zaskakująco zdyscyplinowani. W wielu miastach i miasteczkach (choć nie wszystkich) obowiązuje nakaz noszenia maseczek na ulicy i faktycznie prawie wszyscy tam je noszą. Nawet na pustych, peryferyjnych uliczkach. Maseczek nie trzeba nosić siedząc przy stoliku w kawiarni czy restauracji, więc przerwy na filiżankę cydru (najpopularniejszy bretoński napój) były całkiem częste. Owszem, w poprzednim zdaniu nie ma pomyłki – cydr podaje się tutaj w filiżankach.
Zabiegi antycovidowe nieco też nam skomplikowały śniadania. W jednym z hoteli trzeba było podać z wyprzedzeniem listę produktów, które każdy z uczestników życzy sobie na śniadanie. Rano na stole znajdowaliśmy podpisane tace z zamówionymi wiktuałami. Drugi z hoteli zastąpił bufet śniadaniami na życzenie – po kolei zgłaszaliśmy kelnerowi co chcemy i przy stolikach czekaliśmy na skompletowanie zamówienia. Przeciągało to poranny posiłek, ale miało tę zaletę, że nam też pozwalało wrócić później z pleneru i nieco przeciągnąć oficjalne godziny wydawania śniadań.
Powyżej nabrzeże w Saint Malo i jedyne duże fale, jakie widzieliśmy na fotowyprawie do Bretanii.