Słyszeliście opinie, że w czasach analogowych to była prawdziwa fotografia, a teraz to nic tylko jakieś fotoszopy i inne oszustwa? No to posłuchajcie…
Dawno, dawno temu, koło połowy dziewiętnastego wieku, był sobie pewien angielski malarz, o soczyście romantycznym nazwisku Henry Peach (Brzoskwinia) Robinson. Malarzem był już całkiem uznanym, wystawianym i kupowanym, kiedy znudziło mu się tak zwyczajne zajęcie. Został fotografem.
To, że miał aparat i robił zdjęcia, to jedna sprawa. Druga, że i fotografia jako taka, po opanowaniu umiejętności poprawnego naświetlania, wydała mu się lekko nudna. Po co naśladować rzeczywistość? Przecież jaka jest, każdy widzi. Sztuką jest kreacja.
A były to czasy, gdy fotografia sztuką nie była – tylko taką sobie sztuczką techniczną, coś jak budowanie rowerów. Pan Robinson zaczął więc fotografie kreować. Nie było to łatwe w czasach, gdy trzeba było samemu przygotować materiał światłoczuły i wykonać odbitki od A do Z. By nie chodzić za dużo po świecie z wielkim pudłem aparatu, budował scenerie w studio, oświetlał je, zapraszał znudzone panie z towarzystwa (albo wręcz przeciwnie: damy negocjowalnego afektu) do pozowania i tworzył kompozycje. Niektóre godne Breughla, inne – Rembrandta. Wpływy Bouchera też są wyraźnie widoczne, jak również paru innych bardzo szacownych malarzy.
Ze względów technicznych (być może innych też) nie był jednak w stanie naświetlić złożonych scen naraz, na jednej klatce. Problemem było światło, kąt widzenia, jakość brzegów zdjęć, wreszcie – zgromadzenie wszystkich potrzebnych osób i rekwizytów w jednym miejscu i czasie. Potrzeba matką wynalazków: Henry Robinson zaczął robić fotomontaże. Niektóre jego dzieła składają się nawet z ośmiu fotografii składowych – i nie jestem w stanie powiedzieć, gdzie są szwy! Przyznaję, może to dlatego że widziałam je tylko w internecie. Ale one istnieją fizycznie, jego dzieła kupowała nawet królowa Wiktoria, co walnie się przyczyniło do promocji fotografii jako sztuki.
Warto dobrze się przyjrzeć fotografiom Henry’ego Peach Robinsona, ze świadomością, że to są fotomontaże. Coś wygląda jak HDR? Bo to jest HDR, w pewnym sensie. Wygląda jak obraz? Bo w pewnym sensie jest to obraz: jest starannie skomponowany, od rozmieszczenia postaci po naświetlenie tła. I efekt ten powstawał w ciemni, w oparach chemikaliów. Przez kilka lat ich autor musiał nawet zrezygnować z fotografowania, z powodu kłopotów ze zdrowiem spowodowanych obcowaniem ze szkodliwymi substancjami chemicznymi. Pisał w tym czasie książki z dziedziny teorii fotografii…
Doceńcie programy do edycji zdjęć: od nich się nie choruje. Wystarczy tylko pamiętać, żeby od czasu do czasu pogimnastykować nadgarstki.
PS. Na warsztaty w Pradze jest już tylko 1 wolne miejsce, na Dęby Rogalińskie – 3 miejsca, a na fotowyprawę do Transylwanii – około 6 miejsc. Zapraszam.
PPS. Zdjęcie na górze pochodzi z Transylwanii i jest, a jakże, fotomontażem. Co nie zmienia faktu, że ten zamek naprawdę tak wygląda. Zdjęcie autorstwa Sławka… w większości 😉