Dawno, dawno temu, gdy przeciętna ekspozycja w świetle dziennym trwała dobrych kilka minut, podstawową umiejętnością fotografa-pejzażysty było rozpoznanie prawdziwie bezwietrznej pogody – takiej, przy której liście na drzewach po tych paru minutach naświetlania pozostaną ostre. W dzisiejszych czasach paradygmaty trochę się zmieniły, bo to krótkie czasy są normą, a o długie trzeba się specjalnie postarać. Rozmywamy więc strumienie i gałęzie do miękkiej mgiełki, kupując specjalnie w tym celu filtry szare.
Istnieje jednak dziedzina fotografii, w której stara, dobra sztuka rozpoznawania – i wykorzystywania! – pogody prawdziwie bezwietrznej wciąż pozostaje aktualna: to makrofotografia roślin. Gdy tematem zdjęcia jest drobny kwiatek, sterczący na czubku wątłej łodyżki, to on nie może się kołysać. A takie łodyżki kołyszą się nawet od najmniejszego cienia podmuchu, sprawiając, że zdjęcia wydają się poruszone, choć tak naprawdę ruszał się obiekt, a nie aparat. Ba, często nawet nie widzimy tego ruchu gołym okiem, ale na zdjęciu go widać.
Trzeba popatrzeć na świat przez obiektyw makro z doczepionym pierścieniem pośrednim, żeby zobaczyć, jakie huragany wieją przez łąki w bezwietrzne letnie dni. I dlatego tak atrakcyjne są rosiczki – te nasze, polskie. Taka rosiczka ma pół centymetra w kłębie i mięsiste, choć malutkie liście na krótkich łodygach, układających się tuż przy ziemi. Jak by nie wiało, taka roślina pozostanie wystarczająco nieruchoma.
Na zdjęciu: zeszłoroczna rosiczka, pożerająca zeszłoroczną muszkę. W tym roku też pojedziemy na rosiczkowe wrzosowiska, a jakby ktoś chciał się z nami zabrać, to pojawiło się właśnie wolne miejsce. Zapraszamy.