O ile dojazd do kolorowych wzgórz Landmannalaugar był nieco skomplikowany, to wczorajsza wizyta w „Dolinie Ognia” – Eldgja – przypominała momentami rodeo, w trakcie którego droga bardzo starała się zrzucić z siebie autobus. Oprócz spektakularnych podjazdów i jeszcze bardziej efektownych zjazdów forsowaliśmy też strumienie i sprawdzaliśmy nośność drewnianych mostków. Po dojechaniu na miejsce Witek, który na tym odcinku był kierowcą, dostał brawa od uczestników fotowyprawy. Brawa chyba mu się spodobały, bo z powrotem jechał jeszcze szybciej. 🙂
W dolinie Eldgja po raz pierwszy też na tej fotowyprawie spotkaliśmy deszcz. Deszcz towarzyszył nam przez pierwsze 20 minut marszu, a później sobie poszedł. Jak na razie pogoda na Islandii jest mało islandzka: dużo słońca, jakieś pierzaste obłoczki, a o deszczu to słychać doniesienia z Polski.
W samej dolinie Eldgja, która jest mało typowym wulkanem, oprócz spektakularnych widoków, przypominających nieco szkockie Glen Coe, warto zwrócić uwagę na wodospad Ofaerufoss. Właściwie to trudno go przeoczyć, bo w trzech szerokich kaskadach spada z brzegu doliny. Dzień bez wodospadu jest dniem straconym – chyba że spędzi się go wśród kolorowych wzgórz.
Ponieważ przedwczoraj też nie było kolorowych wzgórz, więc musiał być wodospad. Tym razem był to Brúarfoss – jakieś 3 metry wysokości i może ze 20 metrów szerokości. Jak na standardy islandzkie – maleństwo. Ale jakie śliczne maleństwo! Nie miał jednego nurtu, lecz mnóstwo małych kaskad i strumyczków, które tworzyły wodną mozaikę wśród głazów niewysokiego progu. Do tego przy odrobinie zręczności dało się suchą nogą wleźć niemal pod środkową część kaskad. Efekt? Ta miniaturka wodospadu wchłonęła grupę na trzy godziny.