Ostatni poranny toskański plener tej wiosny zakończył się pełnym sukcesem. Pogoda dopisała i słońce wyłoniło się zgodnie z harmonogramem, bez chowania się za chmury. Tym razem na każdej porannej sesji było dobre światło – co wcale nie jest regułą. Zresztą na tej fotowyprawie dwa razy trafiła nam się ulewa – raz wracaliśmy w burzy z Civita di Bagnoregio, a druga mokra sesja to końcowa część wizyty w Sienie. Ta wiosna była jedną z chłodniejszych (właściwie dopiero dzisiaj można było w środku dnia chodzić bez swetra), a jednocześnie Toskania była bardziej zielona niż podczas niektórych wcześniejszych fotowypraw, gdy solidne upały towarzyszyły dopiero kiełkującym zbożom i trawom. Nigdy nie wiadomo.
Ta zmienność i niepewność pogodowa to jeden z uroków fotografii pejzażowej. Kolejny wschód słońca w tym samym miejscu wygląda inaczej, bo chmury się inaczej ułożą, sceneria będzie miała inny rozkład plam świateł i cieni, mgiełki się pojawią lub nie, a nawet gdy się pojawią, to będą się inaczej kłębić niż poprzednim razem. Już nie wspomnę o emocjach towarzyszących porównywaniu różnych wersji prognozy pogody: „będzie lało czy jednak się uda?”. Tym razem znowu udawało się dzień w dzień.
Trafiają się też niespodzianki. W okolicy San Gimignano widziano wyjątkowo duże pszczoły, ale pod domem Gladiatora nie udało się znaleźć żadnego gladiatora ani nawet nikogo podobnego do Russela Crowe’a. Poszukamy ponownie we wrześniu.