Kolejny dzień fotowyprawy na Wyspy Kanaryjskie i kolejne plenery za nami. Zaczęliśmy od klimatów mglistych lasów Oregonu, by po 10 minutach wylądować na Islandii, a może Marsie? Teleportacji dokonaliśmy wjeżdżając na Teide. Ponieważ ten wulkan wystaje ponad poziom chmur, po drodze przejeżdża się przez chmury. Mgła, mroczne, nastrojowe lasy są więc gwarantowane – tylko nigdy nie wiadomo w którym miejscu (czyli na jakiej wysokości).
Nieco wyżej chmur nie ma nigdy, jest wściekły błękit i żółto-pomarańczowe pejzaże wulkaniczne. Bryły skał, pola lawy, żwir – a to tylko chwilę jazdy od mglistych lasów, gdzie obok sosny kanaryjskiej spotkać można eukaliptusy o rozmiarach baobabów.
Z Teide pojechaliśmy na zachód słońca do byłej wioski piratów, a później zdążyliśmy wrócić pod Teide na krótką sesję pod gwiazdami. Gwarantowany brak chmur to gwarantowany gwiezdny spektakl każdej nocy – nie trzeba liczyć na szczęście ani sprawdzać prognoz pogody. Gwiezdna sesja była krótka ze względu na obowiązującą tu covidową godzinę policyjną – od 22 do 6 rano. Zachód słońca było o 19.20, później godzina jazdy pod efektowną formację skalną, pół godziny fotografowania i pędzimy (serpentynami) do hotelu. Powiedzmy, że zdążyliśmy przed godziną policyjną. 😉
Jutro niewiele fotografowania, bo dużo pływamy. Przenosimy się z Teneryfy na Fuerteventurę, po drodze zaliczając Gran Canarię. Inaczej się nie da, bo nie ma bezpośredniego promu między Teneryfą a Fuertą. Przy okazji okazało się, że przed wejściem na pokład promu każdy musi wypełnić i podpisać nowy formularz uzasadniający taki rejs. Chwilowo formularz jest wyłącznie po hiszpańsku. Daliśmy radę, ciesząc się jednak, że taka niespodzianka spotkała nas w Hiszpanii, a nie w Chinach.
Jutro zapewne będzie przerwa w relacji, bo na Fuertę dotrzemy późno wieczorem (prom dopływa do celu o 22 – ciekawe jak ma się to do oficjalnego zakazu wychodzenia z domu po 22…), więc dzisiaj więcej zdjęć. I tym razem ani kawałka wybrzeża. 🙂