Dotarliśmy do ostatniego hitu naszej fotowyprawy do Namibii – do parku narodowego Etosza. 22 tysiące kilometrów kwadratowych pełnych słoni, żyraf, lwów, nosorożców, antylop czy zebr. No dobra, z wypełnieniem parku trochę przesadzam, bo przeważnie jedzie się przez puste przestrzenie, ale czasem jak się trafi popularne oczko wodne, to nie wiadomo w którą stronę obrócić obiektyw.
Kiedy nie chcemy oglądać lwa…
Pierwsze spotkanie z ciekawymi drapieżnikami mieliśmy kilkaset metrów od bramy parku narodowego. Po szosie spacerował sobie gepard, który na nasz widok czmychnął w trawę, a następnie przeskoczył płot otaczający Etoszę i z powrotem był pod ochroną. Wszyscy mieli ochotę na więcej spotkań z dzikimi kotami, ale niedługo przestali mieć…
Zdążyliśmy przez kilka godzin pojeździć po Etoszy, zbliżając się do obozu Dolomiti, gdzie czekał nas nocleg, gdy w samochodzie rozleciał się wał napędowy. Prawie nowa Toyota Land Cruiser, ledwie 27 tysięcy przejechanych kilometrów – takie rzeczy nie powinny się zdarzać. Ale zdarzyły się: pół godziny przed zachodem słońca, w środku mało odwiedzanej części parku narodowego o rozmiarach Holandii.
Kierowca zerknął na swój telefon i spytał się, czy może ja mam zasięg. Nie miałem, ale ledwie kilkanaście metrów wcześniej udało mi się wysłać wiadomość Messengerem. Na terenie Etoszy nie wolno wychodzić z samochodu, więc nie wyszliśmy, nie cofnęliśmy się te kilkanaście metrów, nie złapaliśmy zasięgu, a kierowca wcale nie dzwonił do obozu Dolomiti ani swojej szefowej z Bocian Safaris. Z pewnością też nie robiąc tych wszystkich rzeczy nie rozglądaliśmy się za lwami i lampartami, bo i po co mielibyśmy? Traf jednak chciał, że po jakimś kwadransie z obozu Dolomiti przyjechały dwa samochody – jeden zabrał naszą grupę, a drugi wziął Land Cruisera na hol.
Lew razy dwa
Na kolację nieco się spóźniliśmy, ale na safari o wschodzie słońca wyruszyliśmy planowo – samochodem zastępczym. Po śniadaniu mieliśmy już do dyspozycji z powrotem Land Cruisera – nasz pomysłowy kierowca naprawił go… w stopniu wystarczającym. Odłączył wał, włączył napęd na cztery koła i mogliśmy jechać. Wprawdzie nie dało się przekroczyć 60 km/h, ale na terenie Etoszy i tak szybciej jeździć nie wolno, już nie mówiąc, że ani to potrzebne, ani bezpieczne. Gdybyśmy jechali szybciej, to pewnie przegapilibyśmy pewną parkę pod drzewem.
Lwów w Etoszy żyje sporo, ale dość trudno je spotkać, a jeszcze trudniej spotkać w odległości dającej szanse na udane zdjęcie. Dwa lata temu mogliśmy powiedzieć, że lwy zostały zaliczone, ale niekoniecznie sfotografowane. Coś tamu dało się pstryknąć, ale z ponad stu metrów, gdy lwica na chwilę podniosła głowę ponad trawy… Tym razem było inaczej: para leżała pod drzewem ledwo kilka metrów od szosy i zajęta była głównie przedłużaniem gatunku. W przerwie realizacji tego ważnego zadania lwy przeszły obok naszego samochodu i zaległy pod następnym drzewem.
Do wieczora jeździliśmy fotografując słonie, żyrafy, różne gatunki antylop, zebry, strusie – nierzadko blisko siebie, bywa że udało się złapać w jednym kadrze po kilka gatunków. Nie mamy jeszcze portretu nosorożca (w dzień, a nie przy sztucznym świetle koło oczka wodnego) ani lamparta. Na tego pierwszego duże szanse mamy jutro, na tego drugiego szanse mniejsze, ale liczymy na szczęście.