Zimowa fotowyprawa na Islandię ruszyła. Zaczęło się bardzo kolorowo, a liczymy, że z każdym dniem będzie tylko lepiej. Islandia ma zresztą wobec nas zaległości – mieliśmy być tu już rok temu, ale wówczas ten kraj był zamknięty i bez długiej kwarantanny nie dało się wjechać. Teraz więc odrabiamy zimowe zaległości. Zaczęliśmy od zorzy polarnej.
Jeśli masz okazję zrobić dobre zdjęcie…
Wylądowaliśmy niemal równo z zachodem słońca – wczesnym, jak to w lutym. Odebranie bagażu, kontrola formularzy wjazdowych, odebranie wypożyczonego autobusu i już jesteśmy w drodze do hotelu. Zajeżdżamy po drodze do jednego z kultowych barów rybnych w Reyjkaviku na kolację. Gdy wychodzimy po kolacji – na niebie jest zielono! Pierwsze zdjęcia zorzy robimy jeszcze w porcie, ale w środku miasta warunki są kiepskie. Wyjeżdżamy więc z Reyjkaviku, kilkanaście kilometrów od centrum stolicy zjeżdżamy na parking, rozstawiamy statywy. Zdążamy jeszcze pomóc skonfigurować aparaty uczestników, gdy na niebie rozpoczyna się szaleństwo i zielone smugi rosną, rozszerzają się i zmieniają barwy – obok zieleni pojawiają się żółcie i czerwienie. Migawki strzelają, zorza szaleje, szczęki opadają. Niesamowity spektakl trwa kilka minut, później zorza wraca do „normalnej” formy – zielonych smug ciągnących się z północy na południe.
Nie planowaliśmy tej sesji. Postępujemy jednak zgodnie z zasadą, że jak jest okazja zrobić dobre zdjęcie, to należy je zrobić. A jak później będzie okazja, żeby zrobić lepsze, to też się je zrobi. Będziemy w następnych dniach wyglądać zorzy, dobrze jednak mieć już ją upolowaną.
Zwykła islandzka tęcza
Przykryta śniegiem, lutowa Islandia jest jednak całkiem kolorowa. Ot, praktycznie przy każdym wodospadzie można liczyć na tęczę. Wystarczy tylko trochę słońca, by mieć gwarancję barwnego łuku. Skąd ta gwarancja? Tęcza powstaje, gdy słońce jest poniżej 30 stopni nad horyzontem. Tymczasem w lutym nawet w południe słońce jest niewiele wyżej. Jeśli dodać do tego słynną islandzką obfitość wodospadów, to przepis na tęczę jest prosty: słońce, wodospad, zima. Powyżej popularny Skogafoss – nikt z tej fotografii nie został wyklonowany, wystarczyło chwilę poczekać, by pod jednym z najbardziej ikonicznych miejsc Islandii prawie nikogo nie było.
Lodowa biżuteria
Islandzkie wodospady zimą wyglądają inaczej niż latem – nie tylko za sprawą tęczy i białej oprawy śniegu, ale też sopli lodu, niekiedy imponująco potężnych. Sople są zresztą wszechobecne. Ich obecność wokół wodospadu jest zrozumiała, ale są one praktycznie na każdych skałach, a nawet zwieszają się spod sklepienia bazaltowych jaskiń. Nawet poręcze i linki wyznaczające ścieżki wyglądają jak sznur szklanych korali. A islandzkie konie, oprócz śniegu na pyskach i kopytach, mają sierść jeszcze bardziej imponującą niż latem.
Wieczór na plaży Reynisfjara
Mamy za sobą dzień z plenerami przy dwóch wodospadach, a także na klifie półwyspu Dyrhoaley i na tyleż słynnej, co złowrogiej czarnej plaży Reynisfjara. Ocean jest imponująco wzburzony, a fale są potężne. Jeśli coś robi większe wrażenie niż potęga natury, to jest to determinacja pewnej pary, która w letnich ubraniach pozuje do sesji zdjęciowej pod bazaltowym łukiem. Zdjęć nie pokażemy – od samego patrzenia można się przeziębić. Pokażemy za to jedną ze skał Reynisdrangar, nacierającą na plażę razem z falami przypływu:
Jutro jedziemy dalej na wschód, w kierunku diamentowej plaży i słynnego półwyspu z czarnymi wydmami. A jeśli w nocy będzie zorza, to znów na nią zapolujemy!