W depresji jest cała Holandia, ale nie wydaje się, żeby im to przeszkadzało. Niewykluczone, że w utrzymywaniu spokoju pomagają produkty z coffeeshopów – zdecydowanie popularne i stosowane, co łatwo wyczuć na ulicach Amsterdamu. Nie do końca rozumiem jak idzie im łączenie spożycia rozluźniającej marihuany z szaleństwem panującym na ścieżkach rowerowych, ale nie widzieliśmy dotąd rowerowej kolizji. Choć słychać było sporo dzwonków, krzyków, czasem awantur. Rower w Holandii czyni nerwowym.
Znacznie spokojniej jest w kanałach, gdzie oprócz czegoś w rodzaju tramwai wodnych pływają też łódki, na których ludzie jedzą, piją i bawią się. Rower dla spieszących się, łódka – dla relaksujących. Samochód chyba dla tych, co się zrelaksowali i właśnie się stresują, bo pasy dla samochodów wąskie, piesi wszechobecni, rowerzyści agresywni, a miejsc do parkowania jak na lekarstwo. Tzn. miejsc do parkowania samochodów jest niewiele, bo rowery parkuje się wszędzie. Można odnieść wrażenie, że każdy mieszkaniec Amsterdamu ma kilka rowerów, dla wygody zaparkowanych w różnych miejscach.
Pół godziny od tłumnego Amsterdamu jest „Holenderska Wenecja”. Tutaj pożyczenie od sąsiada soli wymaga wzięcia się do wioseł, ale za to nikt pod oknem nie będzie trąbił ani dzwonił.
A jeszcze dalej są pola tulipanów. Szerokie rzędy ciągną się aż po horyzonty, można sobie wybrać pole ze swoim ulubionym kolorem (dowolnym, byle nie czarnym) i praktycznie nie spotkać nikogo. Może to kwestia tego, że pierwsze plenery z tulipanami mieliśmy na południe od Rotterdamu, ale w ogóle nie widać turystów robiących sobie selfiki wśród najsłynniejszych kwiatów Holandii.
Amsterdam już pożegnaliśmy, ale plenery wśród pól tulipanów jeszcze przed nami. Wkrótce – wiatraki!