Wyjechaliśmy dzisiaj wcześniej i… po godzinie jazdy stanęliśmy na zaskakujący dla wszystkich plener-niespodziankę! Znaczy – autobus nam się zepsuł. Zatrzymaliśmy się przy bardzo lokalnej drodze, przy rżysku z widokiem na Alpy (widok poniżej). Kierowcy szybko ustalili, że pękła rurka i to akurat żadna z tych, które wożą zapasowe. Całkiem zgodnie z prawami Murphy’ego. No to dzwonimy po warsztatach mechanicznych. Mechanicy w Bawarii mówią w dwóch językach: jednym rodzimym i jednym obcym. Rodzimym jest bawarski, ale jak się skupią, to potrafią też rozmawiać po niemiecku. Leksyka angielska obejmuje „hello”, „thank you” oraz może jakiś refren piosenki, natomiast absolutnie nie pozwala na przyjęcie zamówienia lub chociaż wstępną rozmowę na temat rodzaju uszkodzenia pojazdu. Sytuację uratowała Ewa, która najpierw przez telefon zmuszała mechaników do zadania sobie trudu przejścia ze swojskiej bawarszczyzny na hochdeutch, a później już szło z górki: pierwszy zakład odmówił przysłania pomocy bez przysłania zamówienia za pomocą faksu (akurat nie mieliśmy faksu w autobusie…). Drugi zakład obiecał pomoc, ale jak się zorientował, że chodzi o autobus, a nie o samochód osobowy, to się wycofał. Trzeci przysłał dwóch fachowców od wymiany rurki. Wymiana rurki zakończyła trzygodzinną sesję na rżysku (którą zresztą fotowyprawowa grupa wykorzystała całkiem entuzjastycznie i twórczo).
Z podalpejskiej łąki zdążyliśmy na plener w wąwozie Wimbachklamm. Wąwóz ma nieco ponad 200 metrów długości i zatrzymał grupę na dobre dwie godziny. Te 200 metrów to mnóstwo ściekających po ścianach strumyczków, kamieni wyżłobionych przez nurt płynącego dołem strumienia, kolorowych liści na kamieniach, mchów i głazów. To jest ten typ scenerii, przez który normalny turysta przechodzi w 5 minut, a z której fotografa trzeba wydłubywać po 5 godzinach.