Nie ma sprzętu idealnego, a ten pozornie doskonały w pewnych sytuacjach może być wcale nie lepszy od produktów przeciętnych, a przede wszystkim znacznie tańszych. Cała zabawa przy zakupach polega na tym, aby kupić to, co się naprawdę potrzebuje, płacąc tylko tyle, ile trzeba, a później móc zobaczyć na zdjęciach efekty, za które się zapłaciło. W ujęciach pejzażowych przeważnie trudno zobaczyć piękne rozmycie tła obiektywu o jasności f/1.4 – bo przeważnie przymyka się solidnie przysłonę i dąży do tego, aby tło było ostre, a nie rozmyte, nawet ładnie. Jasność obiektywu jest w krajobrazie bez znaczenia, bo i tak stosuje się przysłony f/8 czy f/11, a czasem i większe wartości. Za to przy f/8 i f/11 obiektyw powinien być jak brzytwa.
Innym atutem, za który łatwo zapłacić, ale trudno na fotografiach krajobrazowych zobaczyć, za co się właściwie zapłaciło, jest szybki autofokus. To oczywiście zawsze miłe, jak ostrość mamy ustawioną w mgnieniu oka, ale niewiele jest zjawisk w przyrodzie, których fotografowanie wymagałoby dużej szybkości autofokusa. Na dobrą sprawę autofokusa mogłoby wcale nie być.
Co się więc liczy? Oprócz ostrości przy średnich wartościach przysłony – praca pod światło i zakres ogniskowych. Pejzażysta często ma słońce z przodu lub z boku, a możliwość zastąpienia brakujących ogniskowych przez „zoom nożny” sprawdza się tylko przy fotografowaniu ceglanych ścian dla internetowych testów. Poprzeczne aberracje chromatyczne są korygowalne, a winieta rzadko przeszkadza, a częściej się ją i tak dodaje w edycji.
I tylko tyle się liczy: zakres ogniskowych, odporność na flarę i bliki oraz dobra jakość obrazu przy f/8 i mniejszej dziurze. I już. Przydaje się też gwint filtra i fajnie, jeśli nie jest on większy niż 77 mm. Cała reszta zalet i wad obiektywów na zdjęciach krajobrazowych jest niewidoczna. A w fotografii jeśli czegoś nie widać, to tego nie ma. Nie warto więc płacić za nieistniejące zalety.
Powyżej – Gruzja na f/9.