Fotoreportaż umarł, tylko jeszcze o tym nie wie. Tak przynajmniej twierdzi weteran branży i były szef kilku agencji fotograficznych, ze słynną Magnum na czele, Neil Burgess. Takich głosów jest zresztą więcej – były i wcześniej, i pewnie napisze to niedługo ktoś inny. Powód? Pieniądze oczywiście. Czasopisma nie chcą płacić. Fotoreportaż (i reportaż także) to gatunek drogi, jego dobre przygotowanie wymaga czasu, a to wszystko kosztuje.
Co zamiast? Historie lepione ze zdjęć wykonanych przez różne osoby, w różnych miejscach, sztukowane fotkami z banków zdjęć, całość składana przez fotoedytora, który bohaterów opisywanych historii nie widział na oczy. Ciekawe? Nie, ale tanie.
Zresztą, dotyczy to nie tylko reportażu. Relacje z podróży nawet w czasopismach podróżniczych są ilustrowane ze sztokowych składanek, dając w efekcie cliche – fotoedytor wybiera obrazki, które pokazują to, co wszyscy wiedzą, że powinny pokazywać. Ciekawe? Tanie.
Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie w jednym z pierwszych wydań polskiej edycji „National Geographic” relacja Michaela Yamashity, który opowiadał, jak przez pół roku siedział w Kioto i fotografował ogrody cesarskie. Pół roku! Ach, gdzież są niegdysiejsze śniegi?
A z drugiej strony mamy warsztaty i szkolenia z fotoreportażu, zajęcia i specjalizację z fotoreportażu na wydziałach dziennikarstwa i widoczne zainteresowanie tym gatunkiem także wśród fotoamatorów. Kształcenie przyszłych bezrobotnych?
Niektórzy twierdzą, że skoro duże wydawnictwa nie chcą płacić, to fotoreportaż przeniesie się po prostu do internetu. Jest z tym jednak pewien problem – w internecie nie ma pieniędzy, pozwalających płacić najlepszym i finansować ten – przypominam: drogi! – gatunek.
A może wydawnictwa się opamiętają i postawią na jakość, a nie na „jakoś”? Czy pogorszenie jakości to skutek czy przyczyna spadających nakładów prasy?
A może jednak nic z tego i fotoreportaż za parę lat będzie równie popularnym gatunkiem jak fraszka czy poemat?
No to jak? Urządzamy stypę po fotoreportażu?