Z okazji pięknej jesieni wybrałam się na zdjęcia do Ogrodu Japońskiego. Popołudnie piękne, słoneczne, kolory na drzewach fantastyczne. No więc chodzę sobie po tym ogrodzie, szukam kadrów, oko co chwila przykładam do wizjera. Pstryk, idę dalej. W pewnym momencie, żeby już nie podnosić aparatu, popatrzyłam na żółte liście, zamykając jedno oko. W ten sposób widzi się scenę płasko, myślę sobie, łatwiej sobie wyobrażę zdjęcie. Popatrzyłam jednym okiem, potem drugim… a liście okazują się bardziej zielone.
Druga próba: prawe oko – liście pomarańczowozłote, lewe oko – zielonożółte. Co jest? Jakiś problem okulistyczny mi się pojawił? Popatrzyłam tak samo na zmianę na swoją rękę: to samo, jednym okiem widzę skórę opaloną, drugim bladą. Ewidentna różnica balansu bieli, tak na oko z 500 Kelvinów (skrzywienie mam po tym całym ślęczeniu nad zdjęciami do druku, widzę Kelviny i składowe RGB zamiast kolorów). Skąd się to wzięło?
Zagadka wyjaśniła się w chwilę po wejściu do pomieszczenia, gdy balans bieli w oczach mi się wyrównał. Otóż chodząc po parku i kadrując, byłam przeważnie odwrócona bokiem do słońca. Na jedno oko świeciło mi słońce, a drugie było w cieniu – a często też dodatkowo zasłonięte aparatem. Mózg „skompensował” różnicę w barwie światła padającego na oczy. Dopiero zamykając na zmianę to jedno, to drugie oko, nakryłam go na oszustwie.
I wierz tu człowieku w to co widzisz…