Aktualizacja (na dole). Czy można być fanem, ale nie wiedzieć, czego jest się fanem? Lubić coś, ale nie wiedzieć, co się lubi? Na Facebooku to możliwe. I nie tylko możliwe, ale całkiem częste.
Jedno z naszych konkurencyjnych czasopism ma więcej fanów na Facebooku niż miesięcznej sprzedaży. No cóż, może wszyscy ich czytelnicy siedzą na fejsie? Druga nasza konkurencja ma co najmniej cztery razy tyle fanów, co comiesięcznej sprzedaży. Hm, to już dziwne, prawda? Lubią, ale nie kupują i nie czytają. Czy aby na pewno lubią? Zerknąłem na jedną z dyskusji pod wpisem tegoż czasopisma i wyszło, że może i lubią, ale nie bardzo wiedzą co, bo byli zdziwieni, że do tych wpisów na fejsbuku jest jeszcze jakiś miesięcznik. To, wbrew pozorom, wcale nie jest sytuacja jednostkowa ani kuriozalna.
Modny bardzo Facebook, na którego punkcie nawet duże i wydawałoby się poważne firmy dostały hopla, to dziwne miejsce, pełne ludzi, którzy mnóstwo rzeczy lubią. To znaczy – lubią mnóstwo wpisów, ale czy lubią rzeczy (produkty, usługi, wydarzenia) związane z tymi wpisami? Niekoniecznie. Lubi się spontanicznie, bo to nic nie kosztuje, do niczego nie zobowiązuje, bo znajomi lubią, bo chyba fajne, bo tak się kliknęło. Dla przedmiotu lubienia nic z tego nie wynika. A co z tego wynika dla fotografa?
Dla amatora – nic. Czy on lubi, czy jego lubią, czy lubią, bo znają, czy wręcz przeciwnie – wszystko jedno. Lubienie jest fajne, nawet takie fejsbukowe.
Dla osoby z zawodowymi ambicjami, która za pomocą najpopularniejszego obecnie serwisu społecznościowego próbuje dotrzeć do potencjalnych klientów, sytuacja wcale nie jest wesoła. Włożenie pracy w promocję na FB przyniesie fanów, ale czy to będą klienci? Doświadczenia konkurencyjnych miesięczników fotograficznych pokazują, że niekoniecznie.
Moje prywatne i niepoparte żadnymi badaniami obserwacje internetu wskazują, że jakaś część internautów to tropiciele darmochy. To osoby, które uważają, że może za chleb trzeba płacić, ale cała reszta powinna być bezpłatna, więc z założenia i definicji nie zamierzają wydać ani złotówki na coś, co być może da się uzyskać za darmo. Tropiciele darmochy są cierpliwi, potrafią tygodniami szperać, marudzić na różnych forach, żebrać, ale zaoszczędzić te 10 złotych. Szczególnie niechętni są do płacenia za tzw. dobra niematerialne (wiedzę, filmy, muzykę), ale na usługach też by chętnie zaoszczędzili. Wydaje mi się, że na Facebooku stężenie tropicieli darmochy jest wyższe niż w całym internecie. I jeśli wydaje mi się dobrze, to stawia to pod znakiem zapytania sens wkładania jakiegoś wysiłku w komercyjną promocję na fejsie. Oczywiście, zakładając, że wkładanie wysiłku w komercyjne zaistnienie w serwisie, gdzie coś może nagle przestać działać, a konto może zostać usunięte „bo tak”, ma w ogóle sens.
Czy zalecam w ogóle omijanie Facebooka? Niekoniecznie. Jeśli obecność tam nas nic nie kosztuje, to czemu nie? W końcu to jest świat, gdzie wszystko powinno być bezkosztowe. Nasza obecność tam również.
Powyżej zdjęcie zgodne z fejsbukową filozofią: nic nie kupię, ale mogę się pogapić.
Aktualizacja. Fejsbuk się włączył w dyskusję na temat tego, na ile jest on dobrą platformą promocyjną. I tego wpisu nie da się „polubić”. Bo nie. Bo coś nie działa, zepsło się i już. Nie u mnie. Na FB.
Aktualizacja 2 (20.07.11). Już się da polubić, jak widać. Nic nie zrobiłem. FB coś sobie poprawił.