Fotografowie mają coś wspólnego z kotami: wąskie przejścia wciągają jednych i drugich. Niezmiennie. Niech no tylko się trafi ciasny zaułek, uchylona brama, kręta uliczka czy nawet po prostu rząd podcieni: fotograf od razu tam wsiąka. Najgorzej, gdy fotografów jest kilku: wtedy wsiąkają jeden po drugim, a czasem wręcz tworzy się kolejka. No chyba, że w okolicy jest więcej podobnych zakamarków; w takim przypadku znikają każdy w swoim, a później wymieniają się zaułkami. „Gdzieś ty to znalazł?” – „No jak to, zaraz za tobą, po prawej było przejście”. – „Ech, a mnie się wydawało, że tam nic nie ma”. Znacie to?
Nigdy nie ma „nic”. W zaułkach zawsze jest „coś”: ściany, linie, cienie i światła, drzwi, łuki, obdrapana farba, okazja do ćwiczeń z perspektywy i koloru. Wreszcie: ukryta obietnica przejścia gdzieś dalej, schowana możliwość, którą być może uda się odnaleźć. Nawet jeśli drzwi na końcu są zamknięte, to przecież samo ich istnienie sugeruje, że przejście istnieje. Zawsze warto się przyjrzeć, bo a nuż?
U góry jeden z miliona zaułków na Santorini, u dołu prawie że otwarte drzwi w dworku w Podzamczu Chęcińskim, z zeszłorocznych warsztatów świętokrzyskich.