Żaden z Szanownych Czytelników tego wpisu nie ma szans zrobić udanego zdjęcia, które nie byłoby w znacznym stopniu podobne do jakiegoś innego zdjęcia wykonanego wcześniej. Wszystko już było, możliwe są tylko warianty i odmiany. Znalezienie wcześniej wykonanego zdjęcia podobnego do dowolnego innego zdjęcia to tylko kwestia czasu i narzędzi. Czy wszyscy jesteśmy plagiatorami? Jedną z możliwości jest, aby na to pytanie odpowiedzi udzielały nam sądy. Tak, jak w tym przypadku i w tym.
Powtórzę, co napisałem w poprzedniej notce: kultura, w tym także sztuka, rozwija się przez twórcze naśladownictwo. Uczymy się historii sztuki, chodzimy do muzeów, oglądamy zdjęcia mistrzów – nasiąkamy pewnymi pomysłami. Po nasiąknięciu najbardziej twórczy z nas mogą pójść mały krok dalej – zmodyfikować pewne pomysły, przedstawić znane motywy w nieco innym świetle itp. Mniej twórczy z nas… również będą tworzyć warianty znanych dzieł, choć w sposób mniej kontrolowany, przypadkowy, a różnice w stosunku do pierwowzoru będą mniej interesujące. Inaczej się nie da. Nie ma szkół artystycznych bez korzeni, artystów wychowanych na pustyni, ani dzieł nie będących w znacznym stopniu podobnymi do innych, wcześniejszych dzieł. Tak było do tej pory, ale teraz ma być inaczej.
Teraz to sędzia ma decydować, że jedno zdjęcie wykazuje pewne podobieństwa do drugiego, więc jeden fotograf otrzymuje de facto prawo do wyłączności na pewnego rodzaju ujęcia, motywy i pomysły, a innym takich zdjęć robić nie wolno. Sędzia, który prawdopodobnie nie zna się na fotografii, a z pewnością nie jest ekspertem od historii sztuki, a historii fotografii w szczególności. Sędzia zna się na przepisach, ale nie jest w stanie ocenić, czy „oryginalne” zdjęcie naprawdę było oryginalne, czy też jest znowu kopią innego, jeszcze wcześniejszego zdjęcia. Nie jest historykiem sztuki, ale będzie oceniał i będzie decydował, jakie różnice w zdjęciach są dopuszczalne, a jakie są zbyt małe i która fotografia jest plagiatem – utworem niezgodnym z prawem. Sądy staną się praktycznie instancjami rozstrzygającymi, co jest sztuką oryginalną, a co tylko (nielegalnym!) naśladownictwem.
Tylko że wszystko jest naśladownictwem, choć z pewnymi modyfikacjami. Sądy będą więc rozstrzygać, które modyfikacje są dostatecznie istotne, a które zbyt mało ważne. A niejako przy okazji – będą przyznawać niektórym prawa wyłączności do pewnych pomysłów. Jeszcze trochę takich procesów, a będzie jasne, że ten pan ma wyłączność na zdjęcia czerwonych autobusów na moście westminsterskim, tamten pan ma monopol na związaną parę młodą, a jeszcze inny – na górski widoczek z odbiciem w jeziorze lub portret przy oknie z firanką, przez którą światło pada na modelkę. Spieszmy się do sądów, by pozywać kogo popadnie, to może załapiemy się na któryś z monopoli tematyczno-stylistycznych.
Zmieńmy na chwilę dziedzinę twórczości. Czym jest plagiat naukowy? Jeśli napiszę doktorat, w którym 80% treści to będą fragmenty innych prac naukowych, cudze badania i wnioski wyciągnięte przez kogoś innego, to czy popełniam plagiat? Nie. Popełniam go tylko wówczas, jeśli prawidłowo nie oznaczę wszystkich tych cudzych treści – cytatami, przypisami i odesłaniami do bibliografii. Jeśli wszystkie zapożyczenia prawidłowo oznaczę – o plagiacie nie ma mowy. Moje zmartwienie jedynie w tym, aby pozostałe 20% były moimi badaniami i wnioskami, które w znaczący sposób będą rozwijały to, co ktoś inny napisał już wcześniej. O tym, czy te 20% własnych treści uzasadnia owo 80% zapożyczeń nie decydują sądy, tylko promotorzy, recenzenci, Centralna Komisja Tytułów Naukowych itp. Albo inni naukowcy uznają, że praca jest twórcza i coś wnosi nowego, albo też ogłoszą, że po prostu nie spełnia kryteriów stawianych przed doktoratem. Nawet jeśli jednak nie spełnia kryteriów porządnego doktoratu, a wszystkie przypisy i cytaty ma na swoim miejscu – nie jest plagiatem. Jest po prostu kiepską, nieudolną pracą naukową. Jako autorowi takiej tandety nie grozi mi więzienie czy kary grzywny, tylko w najgorszym razie wykopanie ze środowiska naukowców, a najprawdopodobniej odesłanie do napisania doktoratu jeszcze raz, tym razem z odpowiednio istotnym wkładem własnej myśli twórczej. Dlaczego fotografie mają być traktowane inaczej?
Fotografie zaczynają być traktowane inaczej niż prace naukowe, bo załapały się na szaleństwo zaostrzania praw autorskich w celu ograniczenia i zmonopolizowania korzystania z pewnego rodzaju produktów. Siekierę możesz kupić, pożyczyć od sąsiada, dostać w prezencie, wypożyczyć sąsiadowi, sprzedać, oddać za darmo, zrobić samemu podobną, użyć do rąbania drzewa albo drapania się po plecach (jakkolwiek nie jest to rozsądne, to nie jest też zabronione) i wielu innych rzeczy. Większości tych rzeczy i wielu innych nie możesz zrobić z produktami objętymi prawami autorskimi. Fotografia niejako rykoszetem dostaje się pod ogólny trend, aby redukować kulturę do produktów, które są własnością koncernów i które przez owe koncerny są reglamentowane.
Wyobraźmy sobie scenariusz skandaliczny – popełniam plagiat. Ale nie taki, jak ten w Londynie, gdzie czerwony autobus znajduje się w innym miejscu mostu, a kadr, kompozycja i perspektywa są inne. Taki czysty plagiat – kupuję bilet do Stanów, jadę do Parku Narodowego Yosemite, ustawiam się tam, gdzie 74 lata temu ustawił się Ansel Adams i robię identyczne ujęcie. Później zadaję sobie dużo trudu, żeby je w obróbce upodobnić do zdjęcia Adamsa. Odnoszę sukces – wyglądają jak dwie krople wody. Z dumą prezentują zdjęcie jako własne. I co? Pewnie imponuję tym rodzinie i znajomym, którzy fotografią się nie interesują. Ci, którzy fotografią się interesują, wzruszą ramionami i powiedzą: „no, ładnie, ale Adams był pierwszy”. Marszandowi poważnej galerii czy kuratorowi wystawy nawet nie będzie się chciało mnie wyśmiać. Sławy więc nie ma. To może chociaż kasa? Na wysokie ceny na aukcjach sztuki nie mam co liczyć, bo tam chętnie kupią takie zdjęcie, ale jeśli będzie poświadczoną kopia dzieła Adamsa, a nie doskonałą podróbą Dębka. Pewnie na jakieś zyski mogę liczyć, jeśli po prostu wstawię to do kiosku z pamiątkami, sklepu sprzedającego obrazki do powieszenia na ścianie itp. Jakieś zyski – owszem, ale wątpię, żeby zwróciły mi koszty biletu do Yosemite. Z wiernego kopiowania mistrzów bez wniesienia czegoś od siebie korzyści nie ma żadnych. Straty dla mistrzów – również.
Plagiaty są w porządku. Problem będzie dopiero, jak o oryginalności fotografii będą rozstrzygały sądy.
To na koniec coś pozytywnego. Widzę tutaj świetny pomysł na biznes i przy okazji na odrodzenie rynku na fotografię. Niestety, to nie pomysł dla mnie ani dla Was. To pomysł dla GettyImages, Corbisu i innych dużych agencji z odpowiednio dużymi (i starymi!) zbiorami fotografii. Biznes jest prosty. Zaczyna się nowy tydzień, bierzemy pierwsze z brzegu zdjęcie z archiwum – np. taki widoczek na poranne jezioro w lekkiej mgle lub taki – i wypuszczamy boty, które wyszukują w internecie podobne fotki. Zdjęcie agencyjne musi być stare – jak najstarsze, żeby pole rażenia było jak największe. W USA prawa autorskie do zdjęcia wygasają 90 lat po śmierci autora, w Europie – po 70 latach, więc spokojnie można za wzór brać fotografie sprzed wojny. We wtorek wypuszczamy prawników, którzy autorom tych podobnych zdjęć wysyłają ultimatum: „500 euro i usunięcie zdjęcia albo proces”. Do piątku mamy ładnych paręset tysięcy euro i paru naiwnych, którzy myślą, że w sądzie wygrają. Ciekawe, czy ktoś z nich wytrzyma finansowo procesowanie się do trzeciej instancji? Jak wytrzyma, to będzie kilka tysięcy w plecy na koszty prawników, za co otrzyma w nagrodę papierek, że jego zdjęcie jest legalne. W najlepszym dla niego przypadku. A w następny poniedziałek bierzemy następne zdjęcie i znowu wypuszczamy boty.
Korzyści są wielorakie. Wpłaty po 500 euro płyną wartkim strumieniem, spokojnie pokrywając koszty sądowe w tych sprawach, gdy agencja procesu nie wygra. Tam, gdzie wygra, koszty sądowe pokrywają łosie, którym zachciało się procesować. Poza tym zdjęć w internecie szybko ubywa, a cwaniaków, którzy chcieli je sprzedawać po dumpingowych cenach – jeszcze szybciej. Można wrócić do modelu sprzed ery cyfrowej, gdy zdjęcia to się kupowało od porządnej agencji fotograficznej, płacąc setki i tysiące dolarów. Od sztuki.
Zdjęciem z 2002 roku na górze rezerwuję sobie monopol na widoczek górskiej wioski z czerwonymi dachami.