No i po siódmej Toskanii. Okazała się znacznie lepsza niż zapowiadały to prognozy, a pozytywne myślenie znowu wygrało z meteorologami. Gdyby miały się sprawdzić zapowiedzi, to moklibyśmy podczas połowy porannych plenerów, a z wieczornych przeganiałyby nas burze. Tymczasem deszcz dopadł nas dopiero w sobotę, podczas 9-godzinnego postoju w Arezzo. Trochę kapało, gdy byliśmy w mieście, ale naprawdę solidnie lunęło dopiero, gdy ruszyliśmy autobusem do Polski.
Trzeba wierzyć w swoje szczęście lub siedzieć w domu, bo, niestety, wiara w prognozy pogody przy fotografii pejzażowej nie bardzo się sprawdza. Raz, że nawet krótkoterminowa prognoza może okazać się całkiem błędna, a dwa – że nikt jeszcze nie stworzył map przewidujących pokrywę chmur z dokładnością do kilkudziesięciu metrów, do tego koniecznie z uwzględnieniem umiejscowienia dziur w chmurach. Bez tego nawet prawdziwa prognoza jest prawdziwa tylko statystycznie, o czym mieliśmy się okazję przekonać na porannym plenerze pod Pienzą: statystycznie chmur nie było – oprócz tej jednej dużej, która wisiała między nami a wschodzącym słońcem. Kilkaset metrów w jedną lub drugą stronę było słonecznie, a nad nami wisiał cień. Na szczęście nie musieliśmy długo czekać, by wiatr przesunął tę chmurę tak, że słońce zaświeciło: nie tylko na pejzaże przed nami, ale też na Pienzę za nami. No i powyżej jest taka właśnie Pienza: oświetlona słońcem, ale jednocześnie z mroczną chmurą nad wieżami miasteczka. Na tym zdjęciu mamy jeszcze coś ekstra – sztuczną mgłę. Prawdziwej nie było za sprawą chłodnych dni, ale przy jednej z willi ktoś akurat palił gałęzie, a wiatr zwiał dym w kierunku miasteczka.
Poniżej zdjęcie z pleneru, który też – gdyby wierzyć prognozom – nie miał prawa się udać, a udał się całkiem nieźle. Więcej Toskanii w naszym portfolio, a jeszcze więcej – we wrześniu.