Pewnej toskańskiej jesieni, na plenerze o roboczym tytule „TE cyprysy”, zrobiłam klasyczny toskański pejzażyk: łagodne wzgórza zaplecione w jodełkę, jeden kamienny domek, jeden cyprys. Zdjęcie było już tu publikowane, ale przypominam je na dole wpisu. Kompozycja na tyle mi się spodobała, że nabrałam ochoty, by następnym razem powtórzyć ją w wiosennych zieleniach – to właśnie górne zdjęcie. Ale zanim mi się to udało, minął jeszcze następny rok.
Okazało się bowiem, że nie tak łatwo jest postawić statyw po raz drugi w tym samym miejscu. W scenerii nic się wprawdzie nie zmieniło (w Toskanii żadne istotne elementy krajobrazu nie mają prawa się zmienić), ale znalezienie po raz drugi tej samej perspektywy nie było proste. Domek, łuki wzgórz i cyprys układają się w ten sposób tylko, jeśli patrzy się z odpowiedniego miejsca. A ja nie pamiętałam, gdzie ono jest. Szukałam, chodząc tam, gdzie mi się wydawało, że chodziłam poprzednio, ale wciąż coś nie pasowało: a to domek nie wyłaniał się zza pagórka w tym miejscu co trzeba, a to cyprysa nie było. Gdzież ten cyprys – chyba go nie wycięli???
Szukałabym tak pewnie jeszcze długo, gdyby nie to, że grzebiąc w katalogu z poprzednią toskańską fotowyprawą (właśnie tą od pejzażu jesiennego), przypadkiem zerknęłam na sąsiednie, wcześniejsze zdjęcie. I w tym momencie wszystko mi się przypomniało i ułożyło, bo na dole zdjęcia zobaczyłam wąski, srebrzysty pasek: dach naszego autobusu. Załapał się tam przypadkiem przy kadrowaniu, a zauważyłam to dopiero po zrobieniu zdjęcia. Poprawiłam więc kadr i zrobiłam od razu drugie, to właściwe. Ale poprzedniego nie skasowałam. Wszystko stało się jasne: skoro na pierwszym planie był autobus, to znaczy, że zdjęcie zostało zrobione z drugiej strony drogi, spod TYCH* cyprysów. I rzeczywiście: gdy tam podeszłam tydzień temu, wszystkie elementy kadru ułożyły się wreszcie jak należy.
A wniosek z tych rozważań jest następujący: Nigdy nie wiadomo, do czego mogą się przydać nieudane zdjęcia.
* Jak to których? Właśnie TYCH!