Islandia nie istnieje. Nie może istnieć. Jest tylko eksperymentem myślowym, śmiałą hipotezą, symulacją obrazującą pomysły szalonego naukowca, który chciałby zobaczyć, co by było, gdyby zmieszać lód i ogień, i dorzucić trochę kamieni, gazów i może jeszcze siarki, a potem potrząsnąć.
Wprawdzie nie trzęsło, gdy byliśmy w tym niemożliwym kraju, ale mieszankę żywiołów mieliśmy przed oczami niemal cały czas. I jak tu coś takiego pokazać? Jak przekazać zdjęciami to wrażenie, które się ma, stojąc jednocześnie nad i pod wodospadem, bo kaskady są dwie jedna tuż po drugiej, w deszczu i w słońcu (oba naraz)? Woda chlapie z góry, woda chlapie z dołu, z tyłu miękki słoneczny blask, z przodu ciężkie chmury, woda zmieszana z powietrzem, gdzieniegdzie jakiś kamień tłumaczy błędnikowi, że jednak stoimy a nie płyniemy, ogarniające poczucie nierealności.
Tak powstało to zdjęcie. Nic na nim nie jest ostre – no, może z wyjątkiem krawędzi jedynego kamienia, który naprawdę wystawał z wodospadu. W świecie, gdzie żaden żywioł nie pozostaje na długo stabilny, nie postrzega się ostro. Nic nie jest oczywiste, nic nie jest na pewno ani na stałe, niebo ciemniejsze od ziemi (ba, żeby to chociaż była ziemia!) odrealnia krajobraz do końca. Islandia nie istnieje.
Jest na to jeszcze jeden dowód: gdyby to był realnie istniejący kraj, to przy dużych atrakcjach turystycznych można by znaleźć budki z gorącą czekoladą, hot-dogami i goframi. Na Islandii jest tego tylko tyle, żeby szalony naukowiec mógł sprawdzić swoją szaloną teorię dotyczącą żywienia turystów.