Nie, wcale nie potrzebuje nowego obiektywu ani aparatu. Czas, pieniądze i źródło inspiracji zawsze są mile widzianym wsparciem procesu twórczego, ale również nie są tą najbardziej potrzebną magiczną różdżką. Wielu fotoamatorów wzdycha: „ach, żeby ktoś zajął się komputerową edycją moich zdjęć, bo ja nie lubię ślęczeć przed ekranem” i tutaj już jest ciepło…, ciepło… ale to jeszcze nie to.
Najbardziej potrzebuje się pomocy w tym, co zrobić najtrudniej. A większość fotografujących ma spory problem z wyborem zdjęć, zwłaszcza gdy potrzebują wybrać tych najlepszych kilka, a nie kilka tysięcy. Każdemu by się przydał taki mały, kieszonkowy fotoedytor, którego stawiałoby się na klawiaturze komputera, wychodziło na długi spacer, a po powrocie mielibyśmy wybrane 7 naszych najlepszych fotografii z minionego roku. Szkoda, że tak się nie da.
Dobrze, że tak się nie da.
Instytucja fotoedytora jest dla fotografa wygodna, ale też tegoż fotografa ogranicza, ubezwłasnowolnia i sprowadza do roli podwykonawcy, który ma duży, ale wcale nie decydujący wpływ na efekt finalny, czyli fotografię. Dla zawodowca to wygodne: fachowy fotoedytor zadba o to, żeby nie trzeba się wstydzić podpisu pod zdjęciem, a zaoszczędzony czas to pieniądze zarobione na następnym zleceniu.
Dla artysty to jednak sytuacja niedopuszczalna – żeby ktoś inny decydował, który z wariantów, pomysłów i momentów najlepiej oddaje wizję i styl (no właśnie: czyją wówczas wizję i czyj styl?).
Czujesz się bardziej zawodowcem czy artystą? Zdjęcia trzeba „wypchnąć w świat” i zająć się następnymi, czy każde z nich jest Twoim dzieckiem? Jeśli odpowiadasz „nie” na pierwsze, i „tak” na drugie, to nie ma co marzyć o kieszonkowym fotoedytorze, tylko popracować nad stawianiem kropki nad i, czyli wybieraniem najlepszych strzałów spośród setek i tysięcy.
Nie muszę chyba pisać, skąd pochodzą ilustracje? Dla dociekliwych: Jökulsárlón.