Chciałem zacząć od tego, że oryginalność jest przereklamowana, ale nie w tym rzecz. Faktem jest, że w sztuce europejskiej od dwóch stuleci odrębność od wcześniejszych dokonań i innowacyjność jest mocno punktowana przy ocenie dzieła. To wysokoartystyczne kryterium „ścieka” na bardziej masowe i popularne formy sztuki (choć tu spotyka kontrę form wywodzących się ze sztuki ludowej, która oryginalności nigdy nie ceniła). W efekcie także w fotografii jest ciśnienie na bycie oryginalnym, innowacyjnym i odkrywczym – co samo w sobie nie jest oczywiście złe. Gorzej, gdy te cechy są traktowane jako najważniejsze i stanowiące główne kryterium wartości zdjęć.
Oryginalność jest pomysłem względnie nowym i wcale nie tak znowu powszechnym. W Europie kształcenie artystów w relacji uczeń-mistrz odbywało się przez naśladowanie i imitowanie stylu mistrza (do tego stopnia, że do dzisiaj historycy sztuki dyskutują, które ze słynnych obrazów wyszły spod ręki mistrzów, a które są efektem pracy ich uczniów). Podobnie było w Azji, gdzie młody malarz przez lata wykonywał wierne kopie dzieł mistrzów, a dopiero gdy udowodnił, że w imitacji osiągnął biegłość, pozwalano mu malować własne kompozycje.
Uczenie się jest naśladowaniem – podglądaniem, dekonstruowaniem, odtwarzaniem. Z tego dopiero powstaje coś twórczego i nowego, ale powoli i stopniowo, bo wszyscy stoimy na ramionach olbrzymów. Nie da się wymyślić niczego nowego bez wchłonięcia najpierw tego, co już powstało.
Idziemy do przodu drogami wyznaczonymi przez poprzedników. A później, gdy droga się kończy, tworzymy własną drogę. Nie zajdzie się daleko, brnąc przez chaszcze, byle tylko zejść z utartej ścieżki.
PS. Zdjęcie powyżej z Islandii, tam akurat trudno o chaszcze. 🙂