„Są rzeczy, których nikt by nie zobaczył, gdybym ich nie sfotografowała” twierdziła Diana Arbus. Oczywiście, perspektywa Arbus, która fotografowała wykluczone i marginalizowane społeczności, wiązała się z zaangażowaniem i miała wydźwięk polityczny, a nie estetyczny. Niemniej fotografowanie rzeczy niewidocznych dla innych jest nie tylko dobrą motywacją, ale w pewnym momencie przygody z aparatem staje się nieuchronne.
Najpierw fotografuje się to, co oczywiste. Po pewnym czasie okazuje się, że to „oczywiste” już zostało sfotografowane, już zostało dostrzeżone. Jeśli nadal zachwyca, to przeważnie… zaczyna się patrzeć głębiej, przyglądać bardziej, dostrzegać aspekty, które wcześniej były niewidoczne, przykryte warstwą oczywistego piękna. Im dłużej się fotografuje, tym bardziej zdjęcia stają się osobiste i subiektywne – nawet przy całym obiektywizmie układu optycznego i materiału światłoczułego. Kadry oczywiste nie tyle przestają być ciekawe, co po prostu zaczyna się dostrzegać kompozycje mniej widoczne, bardziej osobiste. Ba, coraz trudniej robi się zdjęcia „takie jak wszyscy”, bo jak się zacznie patrzeć „po swojemu”, to trudno przestać.