Ruszyliśmy przez środek wyspy i skończyły się tropiki, a zaczęła prawdziwa Islandia. Dotarliśmy do obszaru geotermalnego Kerlingarfjöll, a tam wiało tak, że statywy z rąk wyrywało. Dziewczyny wyciągnęły walizki, założyły na siebie wszystkie ubrania, a na to założyły walizki. Trochę padał poziomy śnieg (a mamy lipiec!), a trochę poziomy deszcz. Trochę też nie padało, w końcu to Islandia, pogoda się zmienia szybko. Zimno było cały czas, choć jeśli zeszło się w dół, między wzgórza, to prawie nie wiało. Jak bardzo poważna zrobiła się sytuacja, wszystkim uświadomił widok Witka w długich spodniach i kurtce. To był najgorszy pogodowo i najlepszy fotograficznie dzień tej fotowyprawy.
Kerlingarfjöll to miejsce niesamowite. Widzieliście Landmannalaugar? To zapomnijcie – Kerlingarfjöll zjada tamte kolorowe wzgórza na śniadanie. Tu również jest kolorowo, a jednocześnie jest dramatycznie i tajemniczo za sprawą dymiących fumaroli i sulfatarów. Bardzo przydaje się wiatr, który wprawdzie przewiewa do kości, ale jednocześnie rozwiewa te dymy w różne strony i zapobiega zasłonięciu pejzażu przez białe kłęby.
Sam teren jest rozległy – solidne kilka kilometrów kwadratowych, które można eksplorować przez długie godziny. Dość spora wysokość (ok. 1000 m n.p.m.) i lokalizacja praktycznie w środku wyspy sprawiają, że klimat tam jest ostry, a dojazd trudny. Wszystko to rekompensują jednak zupełnie nieziemskie krajobrazy, spowite w oparach siarki i owiewane przeraźliwie zimnym wiatrem. Tak mogłyby wyglądać wrota piekieł. I tutaj diabeł mógłby kupować od fotografów dusze za sesję w takim plenerze.