Bardzo lubię czytać relacje zawodowców od reklam, jak to odbywa się produkcja jednego zdjęcia mającego promować jakiś produkt. Plany, dyskusje, uzgodnienia, spotkania z jednym, drugim, dziesiątym przedstawicielem zleceniodawcy. Jeszcze raz plany, dyskusje, uzgodnienia. No i budżet, ustalanie z ekipą potencjalnych problemów technicznych i szukanie ich rozwiązania, kompletowanie zespołu, wynajem studia i osprzętu, opcje awaryjne, harmonogram. Planowanie inwazji na średniej wielkości państwo musi być tylko trochę bardziej złożone.
A można prościej. Prośbą o północy na GG: „Jedna zapowiedź do następnego numeru potrzebna. Ze zdjęciem. Zdążysz za pół godziny?” Pół godziny? Co za problem? To aż 5 minut na wymyślenie co i jak sfotografować. Następne 5 na wymyślenie jak (a studio mamy ogromne w kącie kuchni). Kolejne 5 minut na ustawienie sprzętu (hm, chyba córka tu dzisiaj rysowała i lepiła plasteliną). Zostaje 10 minut na samo zdjęcie i rozwiązanie problemów, które wyskoczą w trakcie (lampy 200 Ws nawet po skręceniu do 1/8 mocy i przez softboks wypalają w diabły scenę robioną na f/1.8 i ISO 100. Potrzebny filtr szary. Średnica gwintu nie pasuje do 85/1.8? To trzymamy w ręku). Teraz jeszcze 5 minut na obróbkę i wysyłamy z prędkością światła, czyli w czasie zerowym. Pół godziny.
Nie wygląda jak wysokobudżetowe zdjęcie reklamowe? Pewnie, że nie wygląda. A jak kandydat do zawodów w robieniu zdjęć reklamowych na czas? Jakbym miał więcej czasu, to wymyśliłbym jakąś zastawkę, żeby przyciemnić dłoń bez zmniejszania jasności „pistoletu” i znalazł miejsce z drugiej strony, żeby doświetlić go trzecią lampą (chyba montując lampę na drzewie za oknem kuchni). Ale to już przy okazji następnego zdjęcia w pół godziny.