…to podobno ten, który ma się przy sobie. Z tego zgrabnego bon motu w ostatnich czasach uczyniono prawdę objawioną, która coraz częściej służy do usprawiedliwiania miniaturyzacji aparatów. Nie będę się zajmował tym razem miniaturyzacją aparatów (dla której nie ma usprawiedliwienia 😉 ), tylko dam wyraz irytacji, w jaką mnie wprawia coraz częściej głoszony dogmat: „najlepszy aparat to ten, który masz przy sobie”.
Co jest złego w tym twierdzeniu? Na pozór wszystko jest ok. Nie możesz zrobić zdjęcia aparatem, którego nie masz. Nie możesz też użyć aparatu, który zostawiłeś w domu. Trudno zaprzeczyć truizmowi, że zdjęcie możesz wykonać aparatem, który masz gdzieś pod ręką. Truizm jak truizm, problemy zaczynają się, gdy zaczyna się z niego wyciągać dalej idące wnioski. Na przykład o tym, że aparat powinien być mały, żeby mieć go zawsze przy sobie, bo może się trafić jakieś arcydzieło. Zwłaszcza druga część tej ludowej mądrości mnie drażni. Ja rozumiem, że z punktu widzenia fotoreportera, który zawsze jest w pracy i w każdej chwili może mu się trafić jakaś jakaś robota, takie myślenie ma sens. Ale przecież to jest specyficzna nisza. Nie wszyscy w niej siedzimy, a właściwie – mało kto z nas.
Złości mnie przekonanie, że na świetne kadry się trafia – wystarczy przechodzić gdzieś obok, odwracając głowę rzucić od niechcenia okiem i stwierdzić: „o, arcydzieło się trafiło, no to pstryknę”. I arcydzieło zostaje pstryknięte. Tak to działa?
Byłoby fajnie. U mnie tak jeszcze nigdy nie zadziałało. Większość kadrów, z których jestem zadowolony, najpierw wymyśliłem. Nad tą „improwizowaną” mniejszością udanych zdjęć przeważnie dłuższą chwilę pracowałem, kombinując z perspektywą, kadrem, kompozycją, że o drobnych kwestiach rozkładu kontrastów nie wspomnę. Nie przypominam sobie, żebym był zadowolony z pierwszego zdjęcia zrobionego po wyjęciu aparatu z torby czy plecaka – pierwsze 2 godziny fotografowania w plenerze to przeważnie „rozgrzewanie migawki i duszy”, dopiero później kompozycja, światło, pomysły zaczynają się składać w coś sensownego. Fotografowanie wymaga wyciszenia się i przestawienia z robienia tysiąca różnych rzeczy na tę jedną – tworzenie obrazów.
U mnie noszenie aparatu zawsze przy sobie, bo może akurat trafi się okazja do wykonania zdjęcia życia – po prostu nie działa. A u Was?
PS. Na obrazku powyżej – Balos na Krecie, bo dawno nie było. Cdn…
PPS. Kto myślał, że to będzie o Nikonie D800? Przyznać się! 😉