Wracam, trochę przez wzgląd na ostatnie dyskusje, do sprawy wpływu aparatu na zdjęcie. O tym, że nie należy go nie doceniać, pisałem już kiedyś, teraz o tym, że nie należy go przeceniać.
Jak powstaje zdjęcie? Najpierw jest pomysł. Albo spostrzeżenie. Zauważenie czegoś interesującego. Oko i umysł. Teraz… Nie, jeszcze ręka nie sięga po aparat. Nie ma po co. Nie ma kadru. Trzeba go dopiero wychodzić – przerobić spostrzeżenie i ogólny pomysł na konkretną kompozycję, perspektywę i precyzję wyobrażonej konwersji trójwymiarowej sceny do dwuwymiarowego obrazu. I jeszcze ważny, a czasochłonny etap – eliminacja śmieci, zarówno dosłownych, jak i metaforycznych, czyli wszystkich zbędnych elementów. Dopiero teraz wyciągamy aparat, w trakcie włączania go odhaczając następny etap planu: wybór głębi ostrości (przysłona) oraz punktu, na który będziemy ostrzyć. Zanim popatrzymy przez wizjer – wykonujemy przełączenie wzroku w tryb światłomierza, by ocenić rozkład jasności sceny i kontrastów miejscowych. Nie zrobimy tego dokładnie, ale nie musimy – potrzebujemy tylko wiedzieć, czy to się da sfotografować na jeden raz, a także, czy można spodziewać się problemów z niektórymi obszarami. Ustalenie, czy ekspozycja będzie łatwa, czy problemowa – do tego nadal nie potrzebujemy sprzętu.
Teraz już następuje ten moment, gdy go potrzebujemy. Jednak nadal to nie on jest najważniejszy. Musimy teraz precyzyjnie zrealizować to, co wcześniej wymyśliliśmy: kadr, punkt ostrzenia, głębia ostrości, pomiar światła oraz znacznie od niego ważniejsza interpretacja tego pomiaru. Z ręki czy ze statywu? Trzymać nieruchomo czy panoramować? Doświetlić lampą czy na zastanym? Decyzje, decyzje, decyzje…
Decyzje, w których aparat nam nie pomoże, choć może nam ułatwić realizację tego, co zechcemy zrobić. W jednym modelu będzie to wymagało szybkiego operowania dwoma przyciskami i jednym pokrętłem, w innym cyfraku długiej wędrówki przez menu. Tutaj dopiero sprzęt zaczyna mieć znaczenie. No i na końcu – gdy już wciśniemy spust migawki i zostanie zarejestrowane to, co sobie upatrzyliśmy. W taki sposób, na jaki pozwoliły nam nasze umiejętności i wrażliwość.
No i mamy zdjęcie. Tak naprawdę to dopiero prefabrykat, tutaj wreszcie obok naszego wkładu pracy jest także to, co zależy od sprzętu – szczegółowość, tonalność, czystość. To ważne cechy, ale drugorzędne względem naszego wkładu: pomysłu, precyzji, umiejętności.
Zobaczcie zdjęcia McNally’ego, niektóre zrobione tak archaicznymi aparatami jak Nikony D1, D2h czy D2x, że nie wspomnę już ziarnistych analogów. Byłyby lepsze, gdyby zamiast D1 czy D2 było robione D800? Być może. Byłoby gorsze, gdyby zamiast McNally’ego zrobił je statystyczny nabywca D800? Jestem pewien, że tak.
Zdjęcie powyżej to jedno z moich ulubionych zdjęć z bardzo archaicznego Nikona Coolpixa 990 – w wersji olejnej. Próbowałem je parę lat później powtórzyć lepszym sprzętem, ale… wychodziły mi zupełnie inne kadry. A oryginał jest naprawdę technicznie straszny – zamieszczam go poniżej, choć w rozmiarze internetowym skutecznie daje się ukryć mizerną szczegółowość, a Ewa stanęła na rzęsach, żeby zamaskować płaskość barw. Nie odważyłbym się go drukować w rozmiarze większym niż pocztówka. Chyba że w wersji olejnej.