To dość ponure, jak trudno dzisiaj odróżnić w dyskusjach fotografa od aparatu. Przy okazji internetowej dyskusji o konkursie polskiej edycji NG pojawiały się zarówno głosy, że poruszone zdjęcia z komórki powinny być kasowane, a nie nagradzane, jak i opinie, że właśnie użycie komórki w połączeniu z brakiem umiejętności jest atutem. Nie chce mi się dyskutować o specyfice konkursów polskiej edycji NG – jak ktoś potrzebuje, to tutaj jest całkiem ciekawa dyskusja o tym.
Ciekawe natomiast, że polskie media głoszące, że fotografie technicznie poprawne i atrakcyjne estetycznie są passe, nie są osamotnione. W aktualnym (październik 2013) wydaniu polskiego „National Geographic” jest artykuł „Wizualna wioska” Jamesa Estrina, który jest tym bardziej zaskakujący, że napisał go wieloletni utytułowany fotoreporter „New York Timesa”. Trochę sobie podyskutuję z Estrinem.
„Dziś, dzięki telefonom z aplikacjami fotograficznymi, wszyscy jesteśmy fotografami. I to niezłymi, bo zdjęcia zrobione telefonem mogą już rywalizować jakością z obrazami wykonanymi za pomocą aparatów cyfrowych”.
„Dziś, dzięki powszechności edukacji i autokorektorom w edytorach tekstu każdy jest poetą”. Prawda, że to zdanie brzmi kretyńsko? Ciekawe, że umiejętność poprawnego pisania nie czyni literatami, ale technicznie poprawne fotki czynią fotografem. I od kiedy właściwie pojawił się znak równości między poprawnością techniczną a wartościową fotografią?
„[…] to właśnie zwyczajni ludzie z telefonami, a nie fotoreporterzy dostarczają mediom pierwsze obrazy. Jakość wciąż ma znaczenie, ale jest mniej istotna od aktualności i możliwości natychmiastowej publikacji”.
A gdzieś między tą jakością a szybkością publikacji zostało może miejsce na sens, przesłanie, treść opartą na zrozumieniu tego, co się fotografuje?
„Podczas gdy coraz większa liczba ludzi fascynuje się robieniem zdjęć, a media nawiązują współpracę z dziennikarzami obywatelskimi, zmieniają się też standardy fotografii profesjonalnej.”
Ano zmieniają się, choć na miejscu Estrina nie cieszyłbym się z kierunku zmian. W każdym razie jego koledzy z „Chicago Sun Times” się nie cieszą.
„Dziś każdą fotografię można zmanipulować w sposób niewykrywalny dla ludzkiego oka”
Można, zwłaszcza w sposób niewykrywalny dla zarobionego fotoedytora, który opiera się na tzw. dziennikarstwie obywatelskim. Jeśli w redakcji ostał się fotoedytor.
„Przeciętny odbiorca nie jest w stanie ocenić prawdziwości danej fotografii, musi zaufać wydawcy lub fotografowi”.
Nie musi zaufać. Może po prostu przestać płacić za wiadomości oparte na tzw. dziennikarstwie obywatelskim.
„Przy takim natłoku kamer obserwujących centra naszych miast dotarliśmy do etapu, w którym fotograf staje się zbędny”
Zbędne stają się media, które opierają się na przekazie budowanym z obrazów zebranych z Google StreetView. Sam Estrin jest też tutaj mało kompatybilny ze zdaniem, które napisał kilka linijek wcześniej: „Każde zdjęcie to seria decyzji – gdzie stanąć, jaki wykorzystać obiektyw, co powinno się zmieścić w kadrze, a co należy wyeliminować”. Brakuje tu, podobnie jak w całym tekście, wskazania innego ważnego etapu tworzenia fotografii: czym jest to, co widzę, jak chcę to pokazać, co chcę o tym powiedzieć? Bez tego producent fotografii jest jak Michał Korybut Wiśniowiecki, który znał sześć języków, ale w żadnym nie miał nic ciekawego do powiedzenia.
„Trudno stwierdzić, czy ta eksplozja fotografii doprowadzi do tego, że publiczność stanie się bardziej świadoma języka obrazów”.
Na razie mamy bełkot obrazów, a z bełkotu trudno się nauczyć jakiegokolwiek języka, nie wspominając już o wyrażaniu jakichś myśli za pomocą tego języka.
Gazety i czasopisma od lat zmierzają w stronę darmochy, co nieprzypadkowo koreluje z kryzysem prasy. Trochę niepokojące, że do tego trendu wydaje się całkiem świadomie przystępować „National Geographic” – i to nie tylko polska edycja. Tymczasem jeśli jest jakiś powód, żeby kupować NG, to nie jest nim ani Wielki Konkurs, ani nawet wstępniak z kolejnym egzotycznym zdjęciem Martyny, tylko szansa, że będzie tam nowy materiał Michaela Yamashity, Joela Sartore, czasem Joe’go McNally’ego. Nie mam nic przeciwko komórkom, jeśli tylko zdjęcia nimi będzie robił ktoś, kto ma coś do powiedzenia i potrafi to przekazać obrazami.