Krajów przyjaznych dla fotografów robi się coraz mniej – a zawsze było ich mniej, niż krajów przyjaznych dla turystów. Różnica przyjazności nie jest może oczywista, ale znacząca.
Do niedawna na liście miejsc, które chciałbym kiedyś odwiedzić, była górzysta, surowa i malownicza Patagonia, ze słynnym szczytem Torres del Paine. Ale już nie jest na liście. Dlaczego? Bo mieszkańcy uznali, że odwiedzający region turyści (w dużej części miłośnicy fotografii) to świetny środek przetargowy w sporze z rządem. Parę tysięcy turystów zostało zakładnikami mieszkańców protestujących przeciwko wzrostowi cen ogrzewania. Zupełnie niezależnie od racji protestujących, jakoś nie mam ochoty być traktowany jako argument negocjacyjny. Poprzestanę na obejrzeniu trzeciego odcinka pierwszej serii „Travels to the Edge” Artie Wolfe’a.
Różnicę między przyjaznością turystyczną a fotograficzną widać na przykładzie Egiptu. Wybieramy się tam od dekady, mniej więcej co dwa lata. I co dwa lata robiąc research przypominamy sobie, czemu odpuściliśmy dwa lata wcześniej. Czemu? Konieczność podróżowania w konwojach, zwiedzanie zabytków w południe, praktycznie niemożność korzystania ze złotej godziny w najciekawszych miejscach, a ostatnio w ogóle zakaz fotografowania w Dolinie Królów – dla turysty to może nie problem, dla fotografa to po prostu pustynia. Nomen omen.
W tym roku z mapy krajów przyjaznych fotografom (a i turystom) zniknęła Tunezja. I nie liczyłbym, że wróci na listę w tym sezonie. Choć życzę jak najlepiej Tunezyjczykom, to dla turysty i fotografa stabilny zamordyzm jest bardziej przyjazny niż młoda demokracja. Wszechobecność policji – niechby i ukierunkowanej politycznie – skutecznie tłumi zapędy różnych rzezimieszków. Owszem, to cyniczne, ale osobom planującym wizytę na Kubie sugerowałbym pospieszyć się, póki Fidel jest jeszcze wiecznie żywy. Później może być bardziej demokratycznie, ale mniej bezpiecznie.
Zdjęcie nie z Egiptu, tylko z Omanu. Znacznie przyjaźniejszego fotografom i znacznie droższego, niestety.