Na pytanie, jak być w czymś naprawdę dobrym, jest kilka podobnych, a różniących się kulturowym kontekstem odpowiedzi. Mniej więcej sprowadzają się one do mądrości ze starego dowcipu, gdzie przyjezdny wysiada z pociągu i pyta tubylca:
– Panie, jak trafić do filharmonii?
– Ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć – odpowiada tubylec, ruszając swoją drogą.
I tu pojawia się pierwsza ludowa mądrość wskazująca źródło doskonałości w jakiejś dziedzinie: „ćwiczenie czyni mistrza”. Typowa reakcja adepta to: „a długo mam tak ćwiczyć?”. To nie jest najbardziej celne pytanie, ale zacznijmy od odpowiedzi na nie. Można nawet udzielić precyzyjnej odpowiedzi. Odpowiedź brzmi: 10 tysięcy.
Ale 10 tysięcy czego?! No, to już zależy, z której części świata pochodzi owa mądrość. Na Dalekim Wschodzie to będzie 10 tysięcy powtórzeń – czy to określonej figury gimnastycznej, czy kopii dzieł mistrzów (tak, tam wierne kopiowanie jest uznawane za najlepszą metodę nauki, a własnych oryginalnych pomysłów można próbować dopiero po osiągnięciu doskonałości w podróbkach). Na uwielbiającym konkret Zachodzie będzie to 10 tysięcy godzin ćwiczeń.
Czy da się te zalecenia ilościowe przenieść na fotografię i co właściwie należałoby robić przez 10 tysięcy godzin? Trzymać wciśnięty spust migawki, nosić statyw czy kląć, usiłując w Photoshopie uzyskać kolory, które wszędzie będą wyglądały tak samo, z wydrukiem włącznie? Ups, właśnie natrafiliśmy na jakościowe ograniczenia metody „10 tysięcy”. Sprawdza się ona w odniesieniu do zdobycia pewnych mechanicznych umiejętności, wyrobienia odruchów, wdrukowania sobie w rdzeń kręgowy reakcji Pawłowa. Włącz w aparacie bracketing 10 000 razy, a będziesz to w stanie już do końca życia robić odruchowo i nigdy tego nie zapomnisz, choćbyś chciał. Ale zrób 10 000 zdjęć z wbudowaną lampą błyskową na automacie, a ostatnia fotka będzie estetycznie bardzo bliska tej pierwszej.
Doskonalenie przez wielokrotne powtórzenia sprawdza się, gdy trzeba opanować techniczne podstawy, powyżej pewnego poziomu nie gwarantuje jednak postępu. Wnioski z badań przeprowadzonych na sportowcach, szachistach i muzykach. To, co różni uzdolnionego amatora od profesjonalnego filharmonika, to właśnie spędzenie przy instrumencie 2 000 godzin wobec 10 000. Dlaczego jednak z dwóch zawodowców, którzy tę tytułową „dychę” przećwiczyli, jeden zostaje wybitnym wirtuozem, a drugi nie wychodzi poza poziom lokalnej filharmonii? Nie ma na to łatwej odpowiedzi i z pewnością nie tkwi ona w ilości czasu, spędzonego na doskonaleniu się.
Tutaj wracamy do reakcji adepta, który zamiast pytać: „a długo mam ćwiczyć?”, powinien się zastanowić: „ale co mam ćwiczyć?”. A odpowiedź na to pytanie jest łatwa, gdy udziela się jej początkujacym, a coraz trudniejsza, gdy poziom zaawansowania wzrasta.
PS. Nie znam szkoły filozoficznej mówiącej, że droga do absolutu prowadzi przez wydanie 10 tysięcy euro na sprzęt. Jest jednak całkiem sporo wyznawców tego niesformalizowanego wyznania. 🙂