Zapraszamy do lektury relacji z fotowyprawy do Toskanii z kwietnia 2017.
Nie tylko pejzaże i architektura
Są miejsca, gdzie jeździ się dla zdjęć, są też takie, gdzie jeździ się z poświęceniem i zaciskaniem zębów, bo czekają tam takie zdjęcia, że ach… Toskania to przypadek z drugiej strony skali – zdjęcia, owszem i jak najbardziej, ale nic nie trzeba poświęcać ani zaciskać zębów. Aczkolwiek zęby się przydają, bo oprócz pejzaży z cyprysami i uroczych uliczek małych miasteczek czekają tu na fotografa takie cuda jak pecorino, porchetta i cantucci z obowiązkowym vinsanto. Zresztą tych kulinarnych cudów jest więcej, a dyskusje, czy lepszym powodem odwiedzin w Italii są gnocchi al tartufo u Saracena w Arezzo czy też lody przy studni w San Gimignano, można toczyć długo. W każdym razie fotograf jadący do Toskanii nie może nawet pozować na twardziela, co to dla kadru cierpi trudy i niedostatki, bo i tak mu nikt nie uwierzy. Próby imponowania znajomym opowieściami o wstawaniu o 6 rano na wschody słońca skończą się na pytaniu: „no, a co później robiłeś?”. Odpowiedź: „poszedłem na espresso i ciabattę z prosciutto” niweluje szansę wzbudzenia podziwu wśród słuchaczy. Za to z pewnością wzbudzi zazdrość.
No to teraz sami rozumiecie, jak tu wszyscy cierpimy. Na wschody słońca wyjeżdżamy o 6 rano, a później też nie mamy spokoju, bo uganiamy się po miasteczkach wyszukując sklepiki, bary i trattorie, żeby dla Was fotografować np. deskę serów. Obiecujemy nie ustawać w tych wymagających pełnego zaangażowania i ogromnego poświęcenia wysiłkach.
Plenery szczęśliwe
Zaczynam wierzyć, że istnieją miejsca, które mają własną pogodę. Albo też przynoszą odwiedzającym fotografom szczęście w postaci ładnej pogody. Albo jakaś inna karma tam siedzi i czeka na wariatów, pojawiających się o poranku, żeby ich obdarować fantastycznym wschodem słońca za każdym razem. Jakkolwiek to działa – działa. I działa na pewnym wzgórzu między kapliczką z cyprysami a odległą o jakieś trzy kilometry Pienzą, sprawdzaliśmy kilka razy.
A jakieś cztery kilometry dalej siedzi inna karma, która psuje pogodę za każdym razem, gdy się tam pojawiamy. Też sprawdziliśmy kilka razy i nigdy tam fajnej pogody nie było.
Wyciągamy wnioski i ten pierwszy plener odwiedziliśmy dzisiaj rano (wschód słońca rewelacyjny, jak zwykle), a ten drugi plener dostał swoją ostatnią szansę pół roku temu, nie skorzystał, więc skreśliliśmy go na zawsze. Pewnie są jakieś niemagiczne wyjaśnienia miejsc o dodatniej i ujemnej karmie fotograficznej, ale nie będziemy kopać się ze statystyką i trzymamy się tego, co się sprawdza.
Powyżej poranny widok na Pienzę ze szczęśliwego wzgórza, poniżej ciąg dalszy kulinarnej wędrówki po Toskanii, w roli głównej melon z prosciutto. Połączenie wydaje się dziwne, ale smakuje wyśmienicie.
Kamień i futro
Są w Toskanii takie miasta, gdzie kotów jest więcej niż ludzi. Niekoniecznie jest to ze strony futerkowców jakiś wielki wyczyn, bo jeśli stałych dwunożnych mieszkańców jest około dziewięciu (tak, dziewięć, nie dziewięćdziesiąt), to wystarczy jedna porządna kocia rodzina, żeby tę liczbę przebić. Dziwnym trafem (tak się tylko mówi, w rzeczywistości powody są dość oczywiste), kocie miasta mają stare, kamienne mury i drewniane drzwi, także nienowe. Mury są wygładzone, a miejscami wykruszone przez deszcze i mijające lata. Drzwi miewają na sobie resztki starej farby, ale poza tym składają się z mocno zarysowanych, wypukłych słojów i sęków. Jedno i drugie to materiał na plastyczne zdjęcia o intensywnej fakturze. Do tego trochę miękkiego futra plus bystre spojrzenie zielonych oczu, i mamy kadr.
Na górze dwa z wielu kotów z Pitigliano, w którym ludzi wciąż jest więcej niż futrzaków, choć nie wiadomo, jak długo ten stan rzeczy potrwa. W niedalekim Civita di Bagnoregio koty już dawno wygrały. Na dole dalszy ciąg toskańskiej serii kulinarnej: wino na tle akweduktu w tymże Pitigliano.
Fotografia nie kłamie
Po długich namowach, licznych prośbach i nieco mniej licznych groźbach zdecydowaliśmy się wyjść naprzeciw żądaniom wyjaśnienia, jak to w tej Toskanii jest naprawdę. Bo przecież wiadomo, że takich wzgórz, willi, cyprysów ani miasteczek zatrzymanych gdzieś w XVII wieku nie ma. No więc przyznajemy – nie ma. Takie scenerie, jak powyżej, muszą zaistnieć najpierw w oku fotografa, aby mogły się następnie pojawić na zdjęciu. A jak to widzi normalny człowiek? Tak, jak poniżej. To jest ta sama sceneria widziana z tego samego miejsca.
Jak widać, Toskanii jest w Toskanii ledwie kilka procent. Albo inaczej – to, co widzi fotograf, w niewielkim stopniu zgadza się z tym, co widzi stojący w tym samym miejscu normalny człowiek. Fotografia nie kłamie – wcale nie musi kłamać, żeby pokazać bardzo subiektywną, wybiórczą wersję rzeczywistości.
Górne zdjęcie zrobione na pełnoklatkowym odpowiedniku 640 mm, niższe – na pełnoklatkowych 36 mm. Mam wersję tej sceny zrobioną odpowiednikiem ogniskowej 16 mm, ale wówczas czerwony kwadrat byłby czerwoną kropką, a większość kadru zajęłaby trawa. Przy okazji, nie ma chyba lepszego niż Toskania miejsca do oduczenia mitu zoomu nożnego: brnięcie przez błotniste pole najdalej po kilkuset metrach przekona, że próba nożnego przyzoomowania kilku cyprysów na odległym wzgórzu to nie jest dobry pomysł.
Pogodowy totolotek
Ostatni poranny toskański plener tej wiosny zakończył się pełnym sukcesem. Pogoda dopisała i słońce wyłoniło się zgodnie z harmonogramem, bez chowania się za chmury. Tym razem na każdej porannej sesji było dobre światło – co wcale nie jest regułą. Zresztą na tej fotowyprawie dwa razy trafiła nam się ulewa – raz wracaliśmy w burzy z Civita di Bagnoregio, a druga mokra sesja to końcowa część wizyty w Sienie. Ta wiosna była jedną z chłodniejszych (właściwie dopiero dzisiaj można było w środku dnia chodzić bez swetra), a jednocześnie Toskania była bardziej zielona niż podczas niektórych wcześniejszych fotowypraw, gdy solidne upały towarzyszyły dopiero kiełkującym zbożom i trawom. Nigdy nie wiadomo.
Ta zmienność i niepewność pogodowa to jeden z uroków fotografii pejzażowej. Kolejny wschód słońca w tym samym miejscu wygląda inaczej, bo chmury się inaczej ułożą, sceneria będzie miała inny rozkład plam świateł i cieni, mgiełki się pojawią lub nie, a nawet gdy się pojawią, to będą się inaczej kłębić niż poprzednim razem. Już nie wspomnę o emocjach towarzyszących porównywaniu różnych wersji prognozy pogody: „będzie lało czy jednak się uda?”. Tym razem znowu udawało się dzień w dzień.
Trafiają się też niespodzianki. W okolicy San Gimignano widziano wyjątkowo duże pszczoły, ale pod domem Gladiatora nie udało się znaleźć żadnego gladiatora ani nawet nikogo podobnego do Russela Crowe’a. Poszukamy ponownie we wrześniu.
Zieleńszy odcień zieleni
Wróciliśmy z dziewiątej toskańskiej fotowyprawy ze zdjęciami z wiosennych, a więc zielonych plenerów. Zielonych? Różnie to w sumie bywa. Część pól była zupełnie nieporośnięta niczym zielonym, całkiem jak na jesieni. Trawy i młode zboża pokrywały większość terenu bujnym kobiercem, ale zdarzały się też takie obszary, gdzie nieśmiała zieleń tworzyła drobne wzorki na brązowym gruncie. Tak naprawdę jednak kolory, znacznie bardziej niż od wysokości i gęstości roślin, zależały od padającego światła. Co nie jest zresztą wcale takie dziwne, ale trzeba się przyjrzeć, żeby to zauważyć.
Zielony zielonemu nierówny. Na drugim planie bywa niebieskawy, w rozgrzanym powietrzu popołudnia szarawy, a o świcie mieni się odcieniami od kanarkowego po szmaragdowy. Gdy wiatr i deszcz przepłuczą powietrze, toskańskie pola nabierają takich odcieni, że gdybym je zobaczyła na zdjęciu, to uznałabym, że ktoś ostro przesadził z kolorami. Bywa, że w pięć minut barwy otoczenia zmieniają się z mdłych w soczyste… lub z powrotem. U góry i na dole zielone zdjęcia z porannych plenerów tegorocznej wiosennej Toskanii: miejsce ich wykonania różni się o jakieś 600 metrów i jeden dzień, ale przedstawiają te same pola i właściwie to nawet przy takiej samej pogodzie.
Następna okazja na takie kadry już we wrześniu. Można będzie wtedy odpocząć od zieleni i zająć się różnorodnymi odcieniami toskańskiej ziemi.
fot. Dariusz Krupa